środa, 30 maja 2007

SYJAMSKI SYJON

DSC04232

WESELE NA TRAWIE - Michał Moszkowicz

WESELE NA TRAWIE

1.

Staremu Wadziowi ślub, który miał się odbyć w najbliższych dniach był zupełnie nie w smak. Czuł się jeszcze zupełnie młodo pomimo swojej 90 – tki, a tu bach, ślub wnuka, posypią się prawnuki i koniec ze spokojem ducha. Poza tym wnuk nieożeniony, to jeszcze wnuczek, natmiast wnuk ożeniony, to nie wiadomo co, robi z dziadka staruszka, zaś staruszka można ze spokojem ducha wyrzucić na śmietnik. A tego stary Wadzio chciał uniknąć za wszelką cenę i sądził, że na pewno uniknie. Codziennie wstawał rano o godzinie szóstej i robił małą rozgrzewkę, kładł się na dywanie i podnosił nogi do góry, tak ze trzydzieści razy. Póćniej siadał do śniadania. Zjadał czubaty talerz owsianki z mlekiem oraz dwie kanapki czarnego chleba żółtym serem. Ożywiony nieco brał do ręki hantle i podnosił je do góry i na dół przez jakieś dwadzieścia minut. Póćniej ubierał się w dresy, brał do ręki rakietę tenisową i szedł na pobliskie korty. Tam zaczynał polować na partnera do gry. Jeśli go upolował, to znaczy jeśli znalauzą się jakiś podstarzały młodzieniec, był szczęśliwy. Nigdy nie ujawniał swojego wieku, ponieważ bał się, że podstarzali młodzieńcy nie będą chcieli grać ze starcem. Mógł przez godzinę grać w tenisa, którego uwielbiał nad życie. Zresztą zawsze wygrywał i to sprawiało mu niezwykłą satysfakcję. Załował tylko, że czas nie mógł się cofnąć, że nie mógą być znów młodzieńcem. Gdyby tak się stało na pewno zostałby zawodowym tenisistą i zarabiał miliony dolarów. Lubił patrzeć na rozgrywki tenisowe w telewizorze, wtedy komentował głośno każdą odbitą piłkę i był w siódmym niebie.

Jeśli nie znalazł partnera to odbijał rakietą przez jakiś czas piłkę o deskę i szedł do domu. Tam zaczynał się rytuał gotowania obiadu. Gotowanie kości na zupę, podsmażanie kiełbasek, smażenie placków z jabłkami, parzenie ziółek oraz prezyjmowanie lekarstw. Bardzo lubił połykać lekarstwa. Wierzył, że przedłużają mu życie. Za każdym razem, kiedy przygotowywał obiad, był niezmiernie uzadowolony z siebie, bo apetyt mu dopisywał niczym młodzieniasykowi, któremu soki burzą się w całym ciele i mzśli zawojować cały świat. Można powiedzieć, że Wadzio żył tylko dla siebie i ten fakt jeszcze wzmagał jego żywotność. Po obiedzie styra Wadzioucinał sobie drzemkę na skórzanej sofce, ale nie ze specjalnej konieczności, przede wszystkim dla zdrowie. Doprawdy, nie było dla niego nic milszego, niż dotyk skórzanej sofki na policzku. Później, pod wieczór, oddawał się pracom ręcznym. Lutowaą rożne rzeczy, prezybijał gwoździe, rozsupływał łańcuchy, reperował rowery, które znosił popsute z całej dzielnicy, przerabiał stare meble. W teb sposób upewniał się, że jest jeszcze sprawbny i silny, że mógłby jeszcze pracować na budowie, albo zaciągnąć się do Legii Ludzoziemskiej. Zył z przeświadczeniem, że nigdy nie umrze i to dodawało mi sił. Gdzieś tam głęboko w duszy czaił się lęk przed śmiercią, ale oficjalnie i na codzień był okazem zdrowia, spokoju, życiowej mądrości i wiecznej młodości. Nie był, ani trochę starcem, był po prostu monstrum. Coś jak ciele z dwoma głowami. Nie można go było do nikogo i niczego porównać. Zył wyłącznie dla siebie samego i to dawało wyniki. Po prostu nie stressował się i myślał dobrze o sobie. Potrafił żływać godzinami w basenie i przejechać samemu 2000 kilometrów ze Sztokholmu do Krakowa samochodem bez przystanku i jeszcze pójść do restauracji na dancing, żeby popatrzeć na tańczące pary. Za każdym razem miał nadzieję, że poprosi go do tańca młoda dziewczyna.

I nagle ten ślub, a później nieuniknione wesele. To go poważnie rozstroiło i dawało wiele do myślenia. Przede wszystkim niszczyło jego mit młodzieńczości. Niech no prawnuki się posypią, to w oczach świata i najbliższych stanie się całkowitym starcem. Pan Bóg nie uwierzy, że się znakomicie czuje i powoła go do swoich aniołków. Ale przecież fakty przeczyły temu, w Polsce miał zaufaną koleżankę, o czterdzieści lat młodszą os siebie, która pod przysięgą mogła zaświadczyć, że jako mężczyzna jest wciąż sprawny, a nawet nie zastąpiony. Ta koleżanka była wciąż jeszcze inteligentną i ładną kobietą, której nie powstydziłby się żaden dużo młodszy od niego mężczyzna. I w tym był cały szkopuł, o swojej młodej kochance nie mógł nikomu powiedzieć, ponieważ nikt by nie uwierzył, że na taką go stać. Jego własna córka, ta właśnie, której syn miał się stać młodym żonkosiem, była w wieku jego kochanki. Zgroza obyczajowa. To oczywiście nie było normalne i Wadzio wiedział o tym. Prężył swoje muskuły, patrzył na swój płaski brzuch i w gruncie rzeczy był zadowolony, że jego młoda kochanka, która i tak przekroczyła 50 – tkę, znajduje się daleko od niego, w małym miasteczku polskim, do którego trudno było dotrzeć. Czekała na niego i to było najważniejsze. Lubił być sam, przede wszystkim dlatego, że wtedy nie musiał wydawać pieniędzy, ani na swoje dzieci, ani na swoje wnuki. Był skąpy, liczył każdy grosz, kupował tylko najtańsze rzeczy do jedzenia, ubierał się wyłącznie w ubrania, które otrzymał w darze od znajomych. Pieniądze w banku nadawały jego życiu wartość. Czasami, w przypływie nagłej szczodrości, dawał córce 500 koron i patrząc na jej zdumiony wyraz twarzy czuł, że pieniądz to siła i władza. Wierzył, że dopóki ma pieniądze na koncie w banku, dopóty nie może umrzeć. Ktoś musi przecież te pieniądze wybierać i tym kimś będzie zawsze tylko on.

Wadzio musiał przyznać, że starość mu się udała. Był jak aktor, który przez wiele lat gra rolę młodzieńca i dlatego nie może się zestarzeć. Wciąż grał w tenisa, jak gdyby był młodzieńcem dwudziestoletnim. Z dumą mógł patrzeć w lustro na swoją twarz przy goleniu, była pozbawiona całkowicie zmarszeczek. Jedyna rzecz, która gfo męczyła, to był fakt, że żył w dwóch światach.

- Czy to jest normalne, żebym czuł się tak młodo, pytał samego siebie Wadzio patrząc na córkę, która nakrywała patkowe stoły onrusem i na wnuka, który wcale mu się nie udał, bo nagle został żonatym mężczyzną i tym podkreślał jego starość. – Czy to wypada czuć się tak młodym, mówił poruszając bezgłośnie wargami. Może ja jestem tytan, albo jakiś dinozaur. Wzrok mam sokoli, czytam bez okularów nawet najmniejsze literki. Z kobietami idzie mi na sto dwa, mówią, że młodzieńcy mogliby się ode mnie uczyć. M.wię skromniutki dowcip, a kobiety aż pękają ze śmiechu. Spojrzę na kobietę dziarsko i mówię ile jej ile mam lat, a ona na to, że by mi tyle nie dała. Ja bym też nie śmiał wziąść, mówię, a jej uśmiech na twarzy wykwita. Taki prawdziwy, taki przedwojenny, kiedy jeszcze kobiety chodziły w kapeluszach i miały suknie do kostek. Mnie nie trzeba więcej. Jak widzę, że moja czerstwość wprawia kogoś w podziw, to aż się rozpływam. Jak cukierek w ustach. Ale, czy to wypadastaremu wiarusowi? Przecież ja gram w tenisa w młodziakami. Oni wysiadają, a ja trwam na korcie, jak ten bohater. Nigdy nie przegrywam, to jest zasada. Za korty też nie płacę. Niech młodzi płacą, jeśli chcą grać z takim dziwem natury jak ja. Na pewno przychodzą do domu i opowiadają, że grali ze staruszkiem, który ma lepsze serwy, niż mistrz Wimbledonu. Moje butki białe tenisowe, moja koszulka w kratke, moje spodenki oddziedziczone po kimś tam, to jest przecież poezja.

Stary Wadzio rozejrzał się po zebranych siedzących tu i ówdzie i trochę się rozchmurzył. Przecież oni wszyscy mogliby być moimi dzieć, a nawet wnukami, pomyślał. I ta myśl przeraziła go bardziej od innych jego myśli, które skakały mu w głowie jak zające. Jeśli oni są tacy młodzi, a ja już taki stary to nic, tylko wypada mu się do grobu kłaść. Spiął jednak mieśnie brzucha, wystawił do przodu swój klasyczny profil i od razu poczuł się lepżiej. Wstał z biełego platikowego fotela, w który był wsunięty i pewnym krokiem podszedł do córki Ireny, która właśnie zawieszała na gałęziach drzewq kolorowe serpentyny. Czas wesela powoli się zbliżał. Dzieci myszkowały to tu, totam pokrzykując wesoło. Słońce mrugało sobie z za chmurki. Była pełnia lata. Ptaki szybowały gdzieś w górze spasione i leniwe. Cienie drzew na trawniku tworzyły orientalny rysunek. Było ciepło, ale w miarę, w sam raz, aby bawić na zewnątrz i cieszyć się ze sprzyjającej pogody. W kraju, gdzie zima trwa pół roku, albo i więcej, wszystkim wokoło wydawało się, że są w Raju.

- Czy ja tu jestem potrzebny, zapytał i zobaczył, że twarz córki spochmurniała.

- Przecież tu nie jesteś dla mnie, powiedziała. Jej twarz wyrażała teraz smutek i naganę.

- Tak, wiem, wszystko w porządku, tylko mnie w krzyżu łupie. Chyba mnie ma prawo łupać. I z tym łupaniem będę musiał jutro grać w tenisa. A co będzie jak mnie łupnie i nie będę mógą wstać z łóżka. Powiedzą, że się nie nadaję do niczego. A ja się nadaję, tylko, że mnie łupie. Gdyby tu gdzieś było trochę mleka gorącego z czosnkiem, to bym się chętnie napił. To jest najlepsze lekarstwo na wszystko. Już starożytni Rzymianie namaszczali swoje rydwany czosnkiem przed każdą walką, żeby im się nic nie stało.

- Usiądź i czekaj. Możesz się trochę uspokoić, powiedziała córka. Tylko raz w życiu jest wesele wnuka.

- No, nie wiadomo jeszcze, ile razy będę musiał być na jego weselach. W dzisejszych czasach to z wesela można wogóle nie wychodzić, bo już idzie następna kandydatka. A mnie się spieszy, żeby wszystko było jako tako wyjaśnione, bo już jestem stary. Ciach i nie dożyję prawnuków. Lecz kto tu mówi o prawnukach. Chciałbym dożyć do jutra. Nikt nie wie, co się może zdarzyć, kiedy zacznę pić wódkę i mieszać z winem. Ba bawić zamierzam się setnie, pokrzykiwał stary Wadzio i wróciął do swojego plastikowego fotela.

W gruncie rzeczy wszystko go tutaj nudziło. I te ogrodowe stoły przykryte obrusem i ci ludzie naokoło, których nie znał i znać nie mógł, którzy wyglądali nieciekawie i pospolicie. Ludzie, jako tacy, przestali mu się już podobać od dawna. Zazdrościł każdemu z nich, , że być może go przeżyje. To była myśl niewesoła. On w czarnym grobie uwięziony, a oni zaczną sobie beztrosko podskakiwać w jakiejś tancbudzie. Pocieszał się tym, że sama myśl, aby on, który przeżył cztery wojny legł w grobie, była absurdalna. Bał się, że ktoś z otaczających go wokoło ludzi nagle się do niego odezwie w obcym języku i nie będzie wiedział co odpowiedzieić i jak. Potrzebował conajmniej pieciu minut, żeby zebrać się w sobie i ułożyć ze dwa, trzy słowa w tym obcym dla siebie języku. Zawsze mógł udawać głuchego, nawet to mu dobrze wychodziło, ale na dłuższą metę, to było mędzące. Wstydził się córki. Pomyśli, że na prawdę jest głuchy i straci u niej autorytet, na którym najbardziej mu zależało. Mogła się zdenerwować i wsadzić mu do ucha aparacik słuchowy. Z takim aparacikiem w uchu nie mógłby przecież grać w tenisa, ani odbywać swoich codziennych gimnastyk, tym bardziej, że taki aparacik od razu skazywałby go na starość. Podobno, mówił sobie, takie aparaciki wcale nie wzmacniają dźwięków, tylko je zagłuszają. Byłby kaleką. A stary kaleka, to już koniec. Słyszał kiedyś o starożytnym plemieniu, w którym kalekich starców niesiono na wysoką górę i zrzucano w przepaść. Brrr, co by się stało, gdyby go tak własna córka w dół zrzuciła. Z drugiej strony takie zrzucanie starców mu się podobało. Nie trzeba wtedy czekać na śmierć, ona sobie sama przychodzi.

Tak, czy inaczej, to właśnie córka tłumaczyła mu wszystkie listy od władz, załatwiała mu codzienne sprawy, zaś om mógł sobie udawać, że jest jak pączek w maśle, rumiany i niedotykalski. Wystarczyło, że jest, świerzy i ogolony, wysportowany i czerstwy, córka kręciła się wokół niego pracowicie i zawzięcie. On sam nie wiedział na czym to polega. Nie uważał się za ojca najlepszego. Kiedyś pokazywał się w domu żadko, tylko po to, żeby pokazać, że jeszcze żyje. Później znikał, ponieważ ciągnęły go ważne sprawy. Ważnych spraw miał przez całe swoje życie tyle, że aż dziw, że się pod nimi nie ugiął. Może to właściwie one go wzmocniły. Był na czterech wojnach i był z tego dumny. Poza tym uczył dzieci w szkole garncartswa, reperował samochody, administrował budowle Socjalizmu i wykładał na wyższych uczelniach podejmowania najwłaściwszych decyzji. Był doprawdy wszędzie tam, gdzie potrzebowano ludzi przydatnych. Oto jestem, bierzcie mnie i korzystajcie ze mnie, mówił całym sobą. Doprawdy, jeszcze teraz potrafił przeciągnąć cienkie sznureczki w płytkach od żaluzji, żeby zarobić trochę pieniędzy i to go cieszyło. Lubił gotówkę, tzn. gotówkę w kieszenie, i chociaż swoje lata miał nie przepuścił żadnej okazji, żeby zarobić, a to komuś naprawił samochód, a to jeszcze innemu podzelował domowym sposobem buty. Tu pięć koron, tam 20 i sumka w kieszeni się zbiera. I ten fakt, miedzy innymi, trzymał go przy życiu. Nie, nie żeby był skąpy, ale pieniążki ocieplały jego duszę. Czuł się z nimi pewniej, czuł się ważny i potrzebny. Córce czasami wręczał nagle 500 koron ukrytych w którejś z książek trzymanych w biblioteczce. Córka oczywiście krygowała się i banknotu nie chciała przyjąć, w końcu ojciec był biednym emerytem, ale ojciec robił groźną minę i córka chowała banknot do kieszeni sweterka. Takie nagłe wybuchy szczodrości cieszyły starego Wadzia i wprawiały w dobry humor. Natychmiast czuł się młodszy i lepszy. Córka zaś nie mogła wyjść z podziwu. Jej stary ojciec był po prostu tytanem. Potrafił jeszcze wyczarować banknot 500 koronowy z kieszeni i wbić gwóźć w ścianę. To był dziwny związek – ojciec był mimo wszystko potężnym demiurgiem, może dlatego, że trzymał się tak dziarsko, dać mu szbelkę w rękę i czako ułańskie na skroń, to jeszcze popędzi na wroga /jakiego wroga?którego wroga?/, że hej. Ona była wciąż małą dziewczynką w krótkiej spódnicze, krakowskiej kamizelce i tak się uzupełniali.

2.

Oto oko starego Wadzia /choć wciąż młodego/ spoczęło na wnuku, który siłą rzeczy go postarzał. Wnuk Ari przechadzał się wolno po trawniku, zupełnie sam, i wcale nie wyglądał na szczęśliwego, ani na podchmielonego imprezą, w której grał przecież pierwsze skrzypce. Nie bardzo wiedział co tutaj robi. Miał zagrać młodzieńca szczęśliwego i świadomego swoich celów życiowych, ale w nm był tylko chaos i niepewność. Znalazł sobie kandydatkę na żonę wbrew woli ojca, właściwie tylko po to, żeby ojca doprowadzić do wściekłości. Trochę bunt, a trochę podstawianie nogi. Tak taktyka, żeby nie urazić, ale ugodzić śmiertelnie. To była taka walka na noże, kto jest lepszy, kto ma większą fantazję i potrafi lepiej zakręcić rzeczywistość. Nie było w tym specjalnej nienawiści, raczej współzawodnictwo. Potrafili gadać ze sobą przez telefon godzinami przerzucając się lepszymi i gorszymi powiedzinkami i dowcipami. Na tematy aktualne, przeważnie polityczne, nigdy na tematy osobiste. Byli dumni ze swojej zażyłości, wieczorami tylko z trudem się ze sobą rozstawali i nagle ta żona. Zona, ktora zwaliła się na kark rodziny nie wiadomo skąd i nie wiadomo po co. Jakaś przewrotność diabelska, może przekleństwo za dawne grzechy. Ale o jakich grzechach tu mówić, jeśli ojciec Ariego nigdy nie pił i nie palił, a nawet nie przeklinał, jego jedyną słabością było gadulstwo. O sprawach związanych z Izraelem i Zydami potrafił mówić godzinami bez przerwy i to mu sprawiało niezwykłą satysfakcję. Uważał, że tak przeniknął w tajniki polityki, że mógłby bez trudu zostać Premierem Izraela. Gdyby pojawiły się odpowiednie układy. Co to za żona, co to za narzeczona, co to za dziewczyna, syczał i jego rude włosy trzęsły się nad głową, niczym języki płomienia, ja ciebie nie po to tutaj sprowadziłem, żebyś mi tu do domu za żonę sprowadzał Gojkę. Czy ty nie rozumiesz, że taka żona to jest jedno nieszczęście, ale dziecko wasze, to będę dwa nieszczęścia. Jak to się mogło stać? Podsuwałem ci pod nos wspaniałe Zydówki z Tel Avivu, czarnowłose, owłosione, z oczyma jak czarne diamenty, inteligentne, wykształcone, cwane jak sama bibilijna Sara, a ty się załapałeś za dziewczynę z Warszawy. Za takiego nieopierzonego kurczaczka. I to tego wszystkiego bez zaplecza finansowego, że tak powiem. Tak, jest logika żydowska, że ojciec sobie włosy wyrywa z głowy, a syn się śmieje, bo myśli, że mu zielone łąki zapachniały gdzieś tam. Ja miałem dla ciebie, Ari, takie kandydatki na żonę, że nawet żaden minister finansów by się ich nie powstydził. Tyle razy ci mówiłem, że żona nie jest po to, żeby ją kochać, ale po to, żeby przy mężu jak opoka stać. I go wspierać. Tu zaczyna się prawdziwy biznes. Ładna, brzydka, co to ma za znaczenie, chodzi o to, żeby przy tobie wytrwała pomimo wszelkich burz. Teraz wkracza twój ojciec, czyli ja. Mam doświadczenie życiowe, emigrację, więzienia i te rzeczy, więc mogę odpowiednio wybrać. A ty, Ari, jak małe dziecko: ta mi się podoba, tę kocham, i rzucasz się jak biedna ryba na piasku. I smoking ci nie pomoże i nawet sto tysięcy prezentów. Bo co będzie jak twój biedny ojciec jej się nie spodoba? Co będzie jak ona powie: paszoł won, z wiadomych przyczyn.

Ari chciałby powstrzymać słowotok ojca i nawet podniósł w górę ręce, żeby ojciec zaprzestał mówić, ale jego z natury gadatliwy ojciec nie miał zamiaru powstrzymać swojego monologu, wprost przeciwnie, dopiero się rozkręcał: jestem rudy. Każdy prawdziwy Zyd jest rudy. A jeśli nie jest rudy, to jego wina. Niech się przemaluje. Ja się pytam i to pytanie jest w pełni uzasadnione przez wielowiekową historię: co będzie jeśli jej się moje włosy nie spodobają? To będzie klęska. To bądzie kompletna klapa. Czy ja się dla niej na goło ostrzygę i będę wyglądał jak nowonarodzony bobasek? Nie daj Boże. To będą kwasy, szlochy, drżączki, a może nawet i rozwód, albo separacja. Pamiętaj, rozwód o podłożu już nie chcę mówić jakim. Co wtedy? Tragedia prawdziwa. Ja nie mówoię, że ja jestem Abrahamem, a ty Izaakiem, ale trochę mógłbyś o ojcu pomyśleć. Wybór między ojcem własnym, a obcą panną musi zakończyć się tragedią.

Ojciec Ariego, słynny pogromca antysemitów wszelkiego rodzaju, nie miał zamiaru umilknąć. Peter nie wiedział jakim argumentem mógłby w ojca wystrzelić. Zawsze mógł powiedzieć, że Pannę Młodą kocha, ale na to ojciec natychmiast powiedziałby mu, że miłość jako taka istnieje tylko w operetkach, że my żyjemy w twardej rzeczywistości, w której trzeba mieć skórę twardą jak u krokodyla i kły ostre jak u lwa. Dzisiaj o miłości mówią już tylko zamachowcy samobójcy, kiedy wybuchają ze swoimi ofiarami w powietrze, mają przecież zapewnione w Raju dwieście piećdziesiąt nietkniętych dziewic. Tu się walczy, powiedziałby mu ojciec, a ty mi tu przyprowadzasz delikatną siksę z Warszawy, która ani be, ani me. Na pewno rodzice przynosili jej śniadanie do łóżka i wysyłali na wakacje do Sopot, gdzie wylęgiwała się całymi dniami w wilkinowym koszu wystawiając twarzyczę do słońca. Podobno ona chce być aktorką, a to znaczy, że trzeba będzie ją nieustannie podziwiać i ja pytam: kto będzie miał na to wszystko czas?

Ariemu nie pozostawało więc nic innego jak ucieczka i teraz krążył trochę nieprzytomny między zestawionymi stołami i gośćmi, którzy patrzyli na niego trochę z politowaniem. Był stracony, przestał być wolnym człowiekiem, całonocne szaleństwa definitywnie się skończyły. Definitywnie przestał być małym chłopcem i teraz każdy jego krok był krokiem pierwszym i niepewnym, jak kroki astronautów na Księżycu. Najbardziej był niezadowolony z tego, że jego wesele miało odbyć się na trawie, między domami i drzewami parku. Marzyło mu się wesele na cztery fajerki, w najbogatszym lokalu tego miasta, goście w smokingach, kelnerzy sztywni jak kije golfowe podają potrawy na srebrnych tacach, porcelana dźwięczy jak sypiące się z talerzyka na talerz diamenty, orkiestra gra „Amado mio...” i wszyscy spoglądają na niego jak na prawdziwego księcia z bajki. On ściska Pannę Młodą w pół i całuje ją w same usta. Panna Młoda, trochę przestraszona czerwieni się jak przysłowiowy burak. „Le chaim”, krzyczą goście. „Na zdrowie”, wykrzykują goście i wszyscy są szczęśliwi. Niestety, wesele ma odbyć się na trawie, jak gdyby miało to być wesele w portoricańskiej dzielnicy ubogich i na to nie ma dary. Ari westchnął ciężko i poszedł szukać Pannę Młodą, którą znalazł zupełnie przypadkowo, tak przypadkowo, że nawet najdoskonalszy na świecie Jasnowidz nie umiałby tego przewidzieć. Ari pracował jako przewodnik po Ziemi Swiętej. Miszkał w Tel Avivie, niedaleko parku, gdzie wyprowadzano na spacer koty i psy. Nagle okazało się, że Zydzi, którzy nigdy nie mieli wiele doczynienia ze zwierzętami, pokochali zwierzęta domowe. Szczególnie psy! Skąd to się brało? Może stąd, że mieć psa w domu, to pierwszy stopień do tego, żeby w żyłach zabuzowała błękitna krew. Czy może być coś bardziej niezwykłego, niż Zyd z błękitną krwią, stuprocentowy arystokrata? Baron Rotschild był arystokratą, wiadomo, ale czy miał błękitną krew? Przecież arystokraci, np. Angielscy, trzymają w domach, a raczej w pałacach, wyżły oraz wilczury. Jednak Ari od samego urodzenia bał się psów, na sam widok nawet zabiedzonego psa w kagańcu dostawał histerii, więc omijał ten park z daleka. Ze swoimi wycieczkami wędrował po najbardziej niebezpiecznych partiach pustyni Negew i zachodził do podejrzanych arabskich restauracji, natomiast psów się bał. Podobno taki lęk bierze się z kompleksu Edypa. Przynajmniej tak mówi Zygmunt Freud w swoich księgach. Kto ma kompleks Ojca i z Ojcem jest na udry, ten boi się psów. Można powiedzieć, że psy miały wielkie znaczenie w życiu Ariego.

Z daleka tylko widywał rozwichrzone zielone czupryny palm w parku. Będąc przewodnikiem oprowadzał wycieczkli po miejscach świętych i mniej świętych. Masada, położona wysoko w górze, była jednym z centralnych punktów jego wycieczek. Zachowały się jeszcze mury, w których przed dwoma tysiącami lat bronili się Zydzi i zbiorowo popełnili samobójstwo, żeby nie dostać się w ręce Rzymian. Ari pokazywał te stare kamienie turystom i za każdym razem odczuwał coś niezwykłego w tym akcie. Jak gdyby to on poukładał tam owe kamienie, albo, że on osobiście był w tamtych czasach bojownikiem w murach Masady. Pokazywał turystom pozostałości po gołębiarni, gdzie ongiś zbierano nawóz gołębi, pokazywał wykopane w ziemi łaźnie, lecz właściwie nie lubił tego miejsca. Tu słońce prażyło jak oszalałe, 45 stopni w cieniu i Ari był zawsze bliski zemdlenia. Tak jakby sam był ofiarą zbiorowego samobójstwa. Patrzył zmęczonym wzrokiem na rozleniwionych turystów i nie wiedział, co on tam teraz robi. Chciał rzucić wszystko i nie czekając na wygodną windę rzucić się biegiem w dół. Powstrzymywały go przed tym dwie rzeczy, wstyd, że będą się z niego śmieli żołnierze z pobliskiej wyczeczki, którzy również przyszli się poduczyć historii oraz fakt, że straci doskonałe źródło zarobków. Na przykład, przyprowadzał wycieczkę do sklepu jubilerskiego i dostawał 40 % z tego, co kupiła wycieczka. Arabscy właściciele witali go z daleka niczym bohatera. Od niego zależało do której restauracji zaprowadzi swoją wycieczkę. Cała sprawa nie była zbyt legalna, ale Ari tym się specjalnie nie przejmował, pracował ciężko i należały mu się jakieś apanaże. I żyłby tak sobie jak pączek w maśle, samodzielny i niezależny, gdyby nagle i nieoczekiwanie nie wybuchła druga Intyfada, czyli palestyńskie powstanie. Młodzież palestyńska zaczęła obrzucać kamieniami nie tylko żołnierzy izraelskich, ale również cudzoziemskie wycieczki. Ari znalazł się w potrzasku, nie mógł przecież oprowadzać swoich Amerykanów, czy Anglików pod gradem kamieni. Co robić? Arabscy właściciele restauracji patrzyli na niego teraz wrogo i udawali, że wogóle go nie znają. Nie mógł bez przerwy pokazywać turystom Masady, czy Morza Martwego, oni chcieli oglądać Betleem, wiadomo dlaczego, a tam kamienie, a nawet strzały z broni palnej. Na szczęście, albo na nieszczęście, wycieczki z zachodniego świata przestały przyjeżdzać i Ari został bez pracy. Nikt nie chciał oglądać starych kamieni, zapytkowych kościołów i ścieżek, po których podążał ongiś Jezus Chrystus na osiołku. Co robić? Kim być? Mógł wrócić do Kraju swojego urodzenia, gdzie matka przyjęłaby go z otwartymi ramionami, ale wtedy czekał go tylko zasiłek socjalny, a przecież nie chciał być żebrakiem, chciał być kimś i to znaczącym. Ojciec Ariego, człowiek o zdecydowanych poglądach, twierdził, że to co się dzieje jest spowodowane konspiracją świata przeciwko Zydom. To nigdy się nie skończy, mówił, Arabowie są tylko na przynętę, żeby nas wykończyć, później przyjdą inni, opaśli Niemcy i fircykowaci Francuzi. Oni wszyscy nie usną spokojnie do póki na świecie jest chociaż jeden Zyd.

Bomby samobójców wybuchały to tu, to tam, nie można było przewidzieć, gdzie wybuchną. Ta przypadkowość powodowała strach, a nie same bomby i nagła śmierć. Nie można było niczego planować, każde działanie stało pod znakiem zapytania, każda myśl była obarczona przypuszczeniem, że może doprowadzić do bezsensownej śmierci. Tel Aviv stał się miastem oblężonym, oczywiście nie w dosłownym sensie tego słowa, był oblężony w sercach swoich mieszkańców. Ari nie wychodził z domu, słuchał „Beatlesów”i wydawało mu się, że przeniósł się w tamte cudowne czasy, kiedy wszyscy tańczyli jak opętani, haszysz po prostu jedli łyżkami, a jego rodzice wciąż byli młodzi i zakochani w sobie. Trwał w przeźroczystej kuli dźwięku, która była dla niego mocniejsza niż betonowy schron. Nie to, żeby się bał, raczej czuł bezsilność, że wróg jest niewidoczny i nie można z nim walczyć. Wiedział, że może opóścić ten Kraj w każdego dnia, lecz jednocześnie wiedział, że nigdy tego nie zrobi. Nie dlatego, że wtedy czułby się zdrajcą, raczej bał się, że utraci swoją duszę, która powoli zakorzeniała się w tym na poły pustynnym krajobrazie. I fakt, że mógłby stąd w każdym momencie uciec męczyła go szczególnie, czuł, że jeszcze nie dość jest związany z tym Krajem, który zdążył poznać jak może nikt inny. Nie miał żadnych ciągot religijnych, więc to właśnie krajobraz wciągał go w siebie rozpalonymi w słońcu mackami, czuł się cząstką tego Kraju. I nagle szlaban, ani w lewo, ani w prawo. Przypominał sobie jaką był ważną osobą wśród Palestyńczyków, prawdziwym Szeikiem, i chciało mu się płakać. Ale coś trzeba było ze sobą począć, nie mógł przecież bez przerwy stać przed Scianą Płaczu i wsuwać między kamienie karteczki z życzeniami – listami do Pana Boga . Wyobrażał sobie, że mógłby być przewodnikiem zarówno w brazylijskiej dżungli, jak również w Himalajach. Ale zamykały go wąskie uliczki Tel Avivu. Zaś jego ojciec jak wciąż walczył z antysemityzmem światowym. Oglądał wszystkie kanały telewizyjne na raz i śledził kto choćby słówko złego powiedział o Zydach, albo Izraelu. Czasami rzucał się na aparat telewizyjny, jak gdyby chciał go pogryźć. Telefonował do syna i groźnym głosem oznajmiał: znów opluto, musisz walczyć z opluwaniem do ostatniej kropli krwi. Ari rozumiał ojca, nic dziwnego nie było w tym, że ten ział nienawiścią do całego świata, w końcu musiał wyjechać z Polski na zawsze jako Zyd, dlatego, że był Zydem. Ale Ariego męczyło to stałe napięcie ojca, jego tyrady o wrogości świata, że w każdym człowieku szukał Zyda, albo anty – Zyda. Wydawało się, że ojciec Ariego najbardziej pragnie spalić się na stosie dla światowiego żydowstwa. Ari był zmęczony tym ciągłym ojca gadaniem o Zydach, tym bardziej, że w filozofii ojca Zydzi zawsze byli ofiarami, zaś on chciał być żołnierzem, Supermanem, Samsonem. Nic nie mógł na to wszystko poradzić. Czuł się jak zwierzę zamknięte w klatce, miał ściśle wyznaczoną ilość kroków, mógł się tylko zgadzać z sądami ojca i potwierdzać jego zdanie. Czasami buntował się, zaprzeczał ojcu, kłócił się z nim, ale to nie prowadziło do niczego. Autorytet ojca zwyciężał. W końcu słowa ojca stawały się słowami jego syna – Ari. Powoli Ari upadabniał się do ojca, mówił tym samym tonem i tymi samymi słowami. Kiedy coś mówił przybierał ten sam wyraz twarzy, co ojciec. Czuł się pomocnikiem ojca w walce ze złem, był gotów w każdej chwili oddać za niego życie. Ojciec osiągnął swój cel, podporządkował sobie syna całkowicie i w końcu nie było w postępowaniu ojca niczego dziwnego, wszyscy wiedzieli, że opóścił Petera, kiedy ten był małym dzieckiem.

Nagle otworzyły się dla Petera wrota rzeczywistości. Miał pojechać do Polski, kraju, który jego ojciec zostawił na zawsze i do którego stale tęsknił. Podróż w mityczne strony, właściwie podróż w bajeczny świat, podróż, która miała odsłonić przeszłość, to jak było na prawdę.

3.

Irena strasznie się martwiła, po prostu zamartwiała, jak wypadnie wesele Ariego, czy zdoła wszystko przygotować, a przede wszystkim, czy wolno jej wykorzystać do zabawy część pobliskiego parku, ponieważ w mieszkaniu nie było miejsca, a na wynajęcie restauracji nie miała pieniędzy. Chciała zrobić wspaniałe wesele, ale nie wiedziała jak, nie miała żadnych pomysłów. Slub syna spadł na nią nagle, nie mogła uwierzyć, że jej mały synek jest już dorosłym mężczyzną. Zawsze wiedziała, że jest egoistą, ale nie przypuszczała, że zorganizowanie wesela spadnie na jej głowę. Według tradycji kultywowanej od dawien dawna przygotowaniem wesela powinna zająć się rodzina Panny Młodej, ale z jakichś sobie tylko wiadomych powodów Ari zażądał, żeby ślub i wesele odbyły się w Sztokholmie, chociaż w Sztokholmie nie mieszkał już od wielu lat. Nie chciał tłumaczyć dlaczego tak miało być. Warszawa nie leżała dalej od Tel-Avivu, niż Sztokholm. Irena podejrzewała, że to kompletne zamieszanie wprowadził ojciec Ariego. Po prostu zabronił swemu synowi wzięcie ślubu w Warszawie. Przede wszystkim z tej przyczyny, że już dawno temu postanowił, że jego noga w Polsce, a szczególnie w Warszawie, nigdy nie postanie. Co prawda dokładnie opisał Peterowi wygląd i wystrój Pałacu Slubów na Nowym Swiecie w Warszawie, ale to nic nie znaczyło. Do Sztokholmu również niechętnie przyjeżdzał. Należał do ludzi, który palą za sobą mosty i potajemnie tęsknią za swoją przeszłością. Poza tym lubił, żeby wszystko kręciło się wokół niego, żeby wszyscy byli zależni od niego. Teraz jego syn Ari siedział całkowicie w jego kieszeni, musiał robić to, co on sobie zażyrczył i tylko dlatego, że nie było mu w smak to małżeństwo. Nie zgadzał się na nie. Nie chciał o niczym słyszeć – nie i już. Ari nie chciał zrazić ojca, więc przez cały czas przekonywał go, że chce się żenić z wielkiej miłości, że jeżeli się nie ożeni natychmiast, to ta miłość go zabije. Wobec takiego dictum ojciec Petera musiał ustąpić, nie mógł przecież dopóścić do tego, żeby jego syn stał się samobójcą. Ale postawił jeden warunek, ślub i wesele nie mogą odbyć się w Warszawie. Kiedy Ari zapewnił go, że nigdy nie ożeni się i z nikim w Warszawie, ten natychmiast poweselał. W końcu coś uzyskał. Z tym, że synowa nie będzie Zydówka mógł się pogodzić, ale nie do końca. Coś jego duszę dręczyło, ale nie wiedział co, dawne wspomnienie, czy też fakt, że byłby zupełnie kimś innym, gdyby nie wyjechał z Polski.

Irena wiedziała się, że Jasio /ojciec Ariego/ wymusił organizację wesela w Sztokholmie, praktycznie rzecz wziąwszy na niej, żeby jej przypiec, żeby jej trochę przy okazji dowalić. Bez widocznego powodu, tak dla sportu, może dlatego, że był kiedyś jej mężem. Ona doskonale wiedziała, że Jasio zrobił sobie z żydowstwa teatr. Zydzi nie chodzili mu z ust, pluł Zydami, śmiał się Zydami. Kiedy mówił o tragedii Zydów śmiały mu się oczy, stawał się sędzią karzącym, Prorokiem ostatnim, prawdziwym Zydem. Kiedy jeszcze byli razem patrzył na nią jak gdyby chciał ją zjeść na obiadek. Nie była Zydówką i to był jej błąd, powinna była się wstydzić. Ale on nie wiele mógł dać jej z Zydowstwa, do Synagogi nie chodził i nigdy się nie modlił, tylko tyle, że mówił perfekt po żydowsku, bo w końcu był geniuszem językowym nie od parady, i mówił w tym języku z ojcem, kiedy nie chciał, żeby Irena nie rozumiała o czym mówią. Ten mur między nimi, który się wówczas wytworzył odczuwała jako maksymalną pogardę. Była więc przyciągana i odpychana jednocześnie. Była niczym w oazie obcości, w domu i poza domem panował obcy język. Nie miała żadnych przyjaciół, nie miała się komu wyżalić. Trafiła na inną Planetę. Jasio mówił wyłącznie po szwedzku do dziecka, więc jej własne dziecko również było jej obce, chociaż jeszcze nigdy nie wypowiedziało żadnego słowa. Jasio również musiał w tym domu czuć się zupełnie obco, bo znalazł sobie kochankę, wąsatą piękność, z która spędzał popołudnia m.wiącó że właśnie idzie do pracy i że praca wyciąga z niego ostatnie soki. Uważał, że to co mówi nie jest kłamstwem, tylko należy do gry, która ze sobą prowadzą wszyscy ludzie. Swojemu Ojcu gotował kaszkę manną, nic innego tenże nie jadł, ponieważ uważał, że w jego wieku nic innego jeść nie można. Jasio był zadowolony z życia, miał przy sobie ojca, dziecko, żonę, a nawet kochankę. Ale każde szczęście trwa do czasu, aż się zawali. Irena dowiedziała się o jego zdradzie, niech nikt nie pyta w jaki sposób, i wyprowadziła się z dzieckiem w niewiadomym kierunku. Jasio został sam z ojcem, ale to go specjalnie nie zmartwiło, miał w odwodzie wąsatą kochankę, a poza tym rozsadzała go energia życiowa. Pracował jako taksówkarz, w jego wymowie nie słychać było obcego akcentu i znał już połowę miasta. Gnębiła go tylko jedna myśl, że będąc zagorzałym Syjonistą od urodzenia, wyjechał z Polski do Szwecji, a nie do Izraela . Tego nie mógł zrozumieć i oskarżał siebie samego o grzech zdrady. Przestał patrzeć na odbicie swojej twarzy w lustrze. Nie chodził do Synagogi, Zydów miejscowych i przyjezdnych unikał. Wogóle czuł się Pariasem i nie wiedział, co ze sobą począć. Judasz jestem, prawdziwy Judasz, narodowy Judasz, podwójny Judasz i będę musiał sobie założyć sznur na szyję, powtarzał w duchu. Tak, czy inaczej, nie wiedział jak ma sam siebie oceniać i jak rozwiązać tę niemożebną sytuację.

Irena zawędrowała do dzielnicy położonej na końcu miasta. W mieszkaniu znalazło się tylko dziecięce łóżeczko. Ona sama spała na materacu na podłodze. Najbardziej bolało ją to, że mąż znalazł sobie inną kobietę. Chociaż się przecież starała. Ta z wąsami na pewno była rasowo czysta i przecież za taką tęsknił Jasio, powtarzała na głos w pustym mieszkaniu i jej słowa dudniły nieprzyjemnym echem. Uświadomiła sobie, że jej własny syn jest po części dla niej trochę obcym i to ją przerażało. W końcu on również mógł ją opuścić, kiedy zechce.

Teraz przygotowywała mu Wesele, ale czy była z tego powodu szczęśliwa? Czuła się tak jak gdyby wracała do swoich dawnych lat. Myślała o Pannie Młodej i nie mogła sobie wyobrazić jaka ona jest na prawdę. Jej uroda była dość banalna, blond włosy, gładka cera i zielone oczy. Twarz miała wesołą, więc będzie dobra dla syna. Przypomniała sobie własny ślub. Ubrana była wówczas w niebieską, wąską spódnicę, przerobioną z matczynej sukni balowej. Na nogach miała czarne czułenka pożyczone od koleżanki. We włosach gałązkę bzu. Pan Młody , czyli Jasio, miał na sobie niechlujny, za duży garnitur swego ojca. Przedtem oświadczył, że nie będzie sobie szył garnituru tylko po to, żeby w nim paradować przez niecałe pięć minut. Brak stylu było w tamtych czasach w Warszawie bardzo modne. Przed wejściem do Urzędu Stanu Cywilnego szepnął jej do ucha: - jeszcze nic z tego może nie być, bo urzędnik stanu cywilnego może nam ślubu nie dać, to na pewno jest antysemita, Zydom ślubu nie daje, a może wcale nie jest antysemitą, tylko się boi, że go szefowie wezmą za filosemitę i zwolnią z. A co może robić urzędnik Urzędu Stanu cywilnego jak go wywalą z pracy. Tylko ulice zamiatać. I to nie wiadomo. Bo ulice może zamiatać tylko obywatel prawomyślny. Te jego słowa wprawiły Irenę w chwilowy niebyt i kiedy weszli do pomieszczenia, gdzie stał już urzędnik w czarnej todze i srebrnym łańcucho na szyji oraz mnóstwo znajomych i kolegów, nic do niej nie docierało. Wyszła z budynku półprzytomna. Spojrzała w słońce i zakręciło jej się w głowie. Zupełnie obcy człowiek obsypał ją ziarenkami ryżu. Czuła się jak sprzedana narzeczona, jak gdyby ją siłą porwano i uprowadzano w nieznane.

Noc poślubną spędziła w dwupokojowym mieszkaniu ojca Jasia, który nie pozwolił zamknąć drzwi do sypialni. Był sercowcem i bał się o swoje serce. Poza tym oświadczył, że w tym domu nie ma tajemnic. Leżeli obok siebie, nie śpiąc, tak cichutko, jak gdyby ich wogóle nie było. Tak odbyło się niezwykłe wtajemniczenie. Rano Jasio zrobił śniadanie ojcu i wyprowadził ją na ulicę, żeby coś ważnego jej powiedzieć. Poinformował ją szybko nie patrząc jej w oczy, że ma już dwa bilety w kieszeni na pociąg do Szwecji. Teraz tylko musimy zdobyć paszporty bezpaństwowców! Nie możemy tutaj sterczeć dłużej, kiedy oni wysyłają Syjonistów do Syjamu, pogarda w tych słowach jest maksymalna i może to zapowiedź czegoś gorszego. Musimy uciekać, powiedział. Milczała, nie sprzeciwiła się i nie zaprotestowała, bo przecież była już jego żoną i nic innego się nie liczyło.

Nie żałowała tego wyjazdu, chociaż wiedziała, że ma wyjechać na zawsze. W domu rodziców nic jej nie trzymało, matka spała całymi dniami w łóżku, pod wieczór znikała, żeby oddawać się tajemniczym zajęciom i spotkaniom. Patrzyła na córkę jak na zjawę, która ją właściwie przerażała i domagała się od niej czegoś czego ona dać nie mogła. Między matką i córką trwał pakt o nieagresji, nie kłóciły się ze sobą, ale wiele do siebie nie mówiły. Właściwie Irena podziwiała matkę, była to kobieta koścista, zawsze elegancko ubrana, z włosami ułożonymi w przemyślną kuafiurę i odzywała się zazwyczaj powiedzonkami zaczerpniętymi z obcych języków. Z tego podziwu nic nie wynikało. Irena wiedziała, że nigdy nie dorówna matce. Była tylko szarą myszką, która z ledwością zasługiwała na egzystencję. Mogła szukać ciepła u ojca, ale ojca prawie nigdy nie było w domu. Naczęściej pracował jako administrator na budowach za granicą, kiedy zjawiał się nagle w mieszkaniu siadał na krzesełku w korytarzu, podbiegała do niego Irena i zdejmowała mu buty. Głaskał ją w po głowie i znikał w swoim gabinecie. Stała pod drzwiami i czekała, aż się ukaże znów i mogła tak czekać wiele godzin. Wieczorem zjawiała się matka i wysyłała ją spać do łóżka. Nie było odwrotu. Ojca już tego dnia nie zobaczyła. Później ojciec wyjeżdzał i pozostawało męczące oczekiwanie. Właściwie ból, że wogóle istnieje. Nie, Irena nie żałowała tego, że wyjeżdza; właściwie uciekała od swojego domu rodzinnego, była przecież mężatką, wydawało jej się, że świat stoi dla niej otworem, świat kolorowy i pełen tajemnic.

Minęły lata i teraz stała przed właściwie gigantycznym zadaniem, jak urządzić wesele dla syna bez pieniędzy, lecz żeby był wystawne. Problemy się piętrzyły, szczególnie problem z kotletami schabowymi. Rodzina Panny Młodej uwielbiała kotlety schabowe, z kartofelkami pure i duszoną kapustką, w końcu jest to typowo polski przysmak, natomiast rodzina Pana Młodego, szczególnie jego biologiczny ojciec Jasio, po prostu schabowych nie brali do ust. Nie dlatego, żeby byli specjalnie wierzącymi Zydami, ale przecież nie mogli publicznie pokazać, że oni, ludzie z Izraela, jedzą wieprzowinę. Problem był nieomal nie do rozwiązania, tym bardziej, że normalnie Ari od dzieciństwa, zanim wyjechał do ojca, po prostu zażerał się schabowymi, zjadał je z brukselką i popijał mlekiem. Szwedzi piją mleko do każdego posiłku, dlatego są zwaliści i silni, więc Ari również pił. Do wszystkiego, do każdej wieprzowiny. A tu stop, schabowe trefne, ze względu na rodzinę, a szczególnie ze względu na ojca biologicznego, który oplułby go dokumentnie. Więc co robić? Irena mogła dla rodziny syna usmażyć cielęce kotleciki z zieloną fasolką i pieczonymi kartoflami, jednak jak by to wyglądało, że jedni jedzą to, a drudzy tamto. To by wyglądało na segregację kulinarną, a tego Irena chciała jak najbardziej uniknąć. Kochała syna i za nic w świecie mogła dopuścić, żeby w maszynce weselnej coś zazgrzytało. W końci zdecydowała się, że zrobi dla gości makaron włoski z sosem pomidorowym i zieloną sałatę. Lecz to również nie było proste, bo czy wypada podawać do stołu na Weselu makaron?

Jednym słowem przed Ireną zaczęły piętrzyć się problemy, zanim jeszcze zaczęła cokolwiek robić. Patrzyła z lękiem w oczach na swojego narzeczonego, bo jak go nazwać, jeśli żyli ze sobą bez ślubu już ponad trzydzieści lat. Był to raczej neślubny małżonek, który od czasu do czasu, kiedy zachodziła ku temu potrzeba, nazywał sam siebie mężem Ireny. I nikt nie wiedział – żonaty on, czy też nie. Był to człowiek nowoczesny i wyzwolony do szpiku kości, więc małżeństwo odrzucał kategorycznie. Ale czasami było mu przykro, że nie miał nigdy okazji przysięgać na wierność małżeńską dozgonną. Czuł, że coś jest nie tak, ale wolał o tym nie myśleć. Irena właściwie nie wiedziała dlaczego nie bierze z nim ślubu. Może dlatego, że był niedojdą z urodzenia, do niczego się nie nadawał, miał dwie lewe ręce i prawdę mówiąc był błaznem. Irena bała się, że wychodząc za niego za mąż w takie samo skrajne poróbstwo wpadnie. I tak została, ni zamężna, ni panna, ni rozwódka. Miecio, bo tak go nazywano, miał jedną zaletę, miał dobrą rękę do dzieci. Wcale nie dlatego, żeby, zanim poznał Irenę, miał doczynienie z dziećmi. Zył sobie całkowicie samotnie, na uboczu i nie wtrącał się, ani do nikogo, ani do niczego. Był w tym kraju emigrantem i ten statut mu wystarczał. Nieoczekiwanie dla samego siebie spotkał Irenę wokół której kręcił się mały Ari. Były to czasy, kiedy ludziom wydawało się, że można stać się każdym, nawet Astronautą i Miecio zapragnął zostać ojcem. Wprowadził się do Ireny i zaczął brać na kolana dziecko. I tutaj właśnie zrodziła się zasadnicza trudność. Miecio nie mówił po szwedzku, bo go ten język śmieszył, natomiast mały Ari wogóle nie mówił po polsku. Jeden drugiego przykrzykiwał w swoim własnym języku i poszło na udry, krzyk w domu był straszny, Irena zastanawiała się nawet, czy Miecia nie wyrzucić na zbity pysk. Ari mówił do matki /po szwedzku/, powiedz temu cholernemu Polakowi, żeby nie mówił do mnie po polsku, ja się wstydzę, kiedy do przedszkola przychodzi taki analfabeta. Analfabeta analfabetą, ale Miecio miał studia filozoficzne za sobą, tylko mu z językami nie wychodziło. Jego główka języków nie przyjmowała, a już szczególnie szwedzkiego. Bo tu trzeba słuchu, a słuchu Miecio nie miał.

Walka językowa między Arim i Mieciem szła na noże, tu już wcale nie chodziło o to kto kogo językowo zwycięży, tu chodziło o to kto większą sympatię wzbudzi w sercu Ireny. Lecz Irena zachowywała się neutralnie. Udawała, że ta walka na języki wcale ją nie obchodzi, jednak w duchu pragnęła, żeby zwycięzcą stał się Miecio. Chodziło jej o to, żeby Peter posiadał dwa języki, nie jeden, bo to zawsze lepiej. I stało się, po pół roku tych zmagań Ari zaczął odpowiadać Mieciowi półgębkiem po polsku. Mieciowi łzy pociekły z oczu, Miecio odetchnął. Nie tylko zwyciężył malego Ariego, ale w ten sposób mógł spokojnie zostać w mieszkaniu Ireny, już nie jako przypadkowy sublokator, lecz jako prawomyślny kochanek.

Teraz Ari, już wielojęzyczny, był na tyle dorosły, że wziłą ślub i miał mieć Wesele. Na Miecia zerkał z daleka, z ulicy, i na pewno przypominał sobie dawne walki. Genetycznie oczywiście nie był synem Miecia, ale językowo na pewno. Miecio, który, jak zaznaczyliśmy, nigdy nie był lingwistycznym asem, cieszył się wciąż z tego dawnego zwycięstwa. Nie mógł jednak teraz o tym myśleć. Miał na głowie Wesele. Irena patrzyła na niego groźnie i wydawała tysiące rozkazów, którym nie był w stanie sprostać. Gdzie są talerze, gdzie schowały się talerze? Nie te chamskie,na których zwykle jadali, ale porcelanowe z zielonym tulipanem na kołnierzu talerza. Zazwyczaj leżały dumnie w całkowicie oszklonej szafie pośród porcelanowych waz i kubków w kwiatki.Otworzył delikatnie szafę, żeby precjoza tam schowane nie zaczęły brzęczeć, co niewątpliwie spowodowałoby krzyk Ireny. Zazwyczaj krzyczała nie bez powodu i to go zawsze zastanawiało, przecież nie mieli ślubu, zaś jej krzyk był zawsze małżeński i władczy. Zazwyczaj nie wdawał się z nią w dyskusję, wiedział, że nigdy nie wygra, wolał więc schować się gdzieś w kącie pokoju i burzę przeczekać. Zniknięcie talerzy było zastanawiające, znikły właśnie teraz, kiedy miało rozpocząć się przygotowanie do Wesela. Czy nie był to znak, że nawet Siłom Wyższym nie podoba się ta sprawa. Osoboście Miecio cieszył się z tego Wesela, w końcu pragnął szczęścia Ariego, który wyglądał na rozanilonego, przecież oczy mu płonęły, a czarne włosy stały dęba niczym stóg siana. Ari poślubił dzewczynę z Warszawy. Mógł więc pozostać bliżej Miacia. Takie i inne myśli nachodziły Miecia, kiedy tak stał przed szklaną szafą i nie bardzo wiedział poco tam stoi. Talerze, ale czy one już nie leżały na stołach w miejskim ogródku na dole?

Stary Wadzio wyraźnie się nudził. Lubił jasne i zdecydowane sytuacje, chociaż nie był człowiekiem gwałtownym. Twierdził, że przeżył cztery wojny z bronią w ręku tylko dlatego, że zawsze odpowiednio oceniał sytuację. Wiedział, kiedy iść naprzód i kiedy się cofać. Sam nie wiedział, kiedy nauczył się prowadzić samochód, w wojsku urządził się tak, zajmował się taborem, czyli transportem samochodowym. Niby więc na tyłach. Z czasem jego usługi okazały się niezbędne, przynajmniej potrafił przekonać o tym swoich dowódców. Pierwszej lini frontu prawie nigdy nie oglądał, ale medale i tak się sypały gęstym deszczem, wiadomo przecież, że współczesnej wojny bez samochodów prowadzić się nie da. Oszczędzając nieco na benzynie jeszcze na tej wojnie zarabiał. Czuł się żołnierzem z krwi i kości i gdyby nie pewne wypadki byłby jeszcze w wojsku do dzisiaj. Wspaniały, dziwiędziesięcioletni wiarus w stopniu generała. O tym całe życie marzył, lecz nie było mu dane.

Rozglądał się teraz uważnie po twarzach siedzących na ławkach przy drewnianych stołach gości. Młodych ludzi natychmiast omijał wzrokiem, nie interesowali go, o czymże mógłby rozmawiać z takim młokosem? Stoły były ustawione w czworokąt, między stołami rosły zielone już drzewa. Wiosna była już w pełni, a może było to wytęsknione lato? Na końcu jednego ze stołów zobaczył posępną twarz wujka Jakuba przyozdobioną pokaźnym nosem. Wuj Jakub był mocno zasępiony, zresztą nigdy nie był specjalnie wesoły, coś mu stale leżało na wątrobie, w końcu on również przeżył kilka wojen, a nawet obóz jeniecki w Rosji. Wadzio zerwał się ze swojego miejsca i sprężystym krokiem młodzieniaszka skierował się się w kierunku osamotnionego wujka Jekuba, który właśnie obserwował poruszające się po niebie obłoki.

Stary Wadzio stanął przed wujkiem Jakubem, trzasnął obcasami, i skłoniwszy się lekko powiedział:

- My się jeszcze nie znamy!

Wujek Jakub, jak gdyby od dawna czekał na to oświadczenie, wykrztusił:

- To możemy się poznać.

Wujek Jakub wstał i panowie podali sobie ręce. Długo patrzyli sobie w oczy i cmokali, im bardziej cmokali tym mocniej wpatrywali się w siebie. Wreszcie wujek Jakub powiedział:

- Mam taką teorię, a bez teori żyć się nie da, żeśmy się jednak gdzieś spotkali.

- Na pewno gdzieś w transzejach. Bo jak się było na czterech wojnach, to się już wie wszystko i wszystkich spotkało.

- To pan też był w wojsku? Bo ja byłem i to mnie stale męczy, bo sobie wciąż przypominam, jak to było.

Stary Wadzio wyprostował się, poprawił zieloną flanelową koszulę na brzuchu i wypalił:

- Stary żołnierz. Do usług. Cztery wojny obskoczone. Zaolzie – pierwsza – 1938. Rach ciach zwyciężyliśmy bez jednego wystrzału. Medal się jednakowoż dostawało. Później rach ciach wojna polsko – rosyjska. Trochę się postrzelało i już wojna polsko – niemiecka. Ciężko było, ale do domu wróciłem. Później partyzantka, a na koniec idziemy na Berlin.

- To pięć wojen pan miał, powiedział wujek Jakub i jego oczy zaszkliły się mgiełką wspomnień.

- Partyzantki nie liczę jako wojny, bo tam się więcej spało, niż strzelało. Dyscyplina była na dnie, nawet mundurów nie mieliśmy. Jak tu w takich warunkach rozwijać działania wojenno – taktyczne? Pytam. Więc się przepisałem do prawdziwego wojska, wyzwoleńczego. Tam już były i samochody i tanki, a nawet generałowie.

- Właśnie, generałowie, westchnął wujek Jakub i zrobił się jeszcze mniejszy, nos mu się wydłużył, oczy posmutniały. Wyglądał teraz jak sowa, która zabłądziła w głębi lasu. Włosy w słup, oczy okrągłe jak talerze.

- Niech pan nie myśli, że to było łatwo przeskoczyć z partyzantki do Wojska, ciągnął dalej stary Wadzio. Jedni i drudzy niezgorzej się nienawidzili i można było dostać kulę w łeb. Ale ja miałem swoje sposoby i nawet sam generał nie mógł poznać kim jestem na prawdę. A mnie było wszystko jedno kim jestem, aby walczyć. Moim partyzantom powiedziałem, że idę na zwiady i znikłem w szeragach Wojska. Dostałem mundur i zacząłem się moja kariera wojskowa. Strategia, tabory i te rzeczy. Ale, chyba się rozgadałem za bardzo, a pan tu stoi sobie jak strach na wróble. Pan też na Wesele? Jako co? Chyba nie jako drużba?

- Jako wujek. Bo jestem wujkiem. Ale takim pasywnym. Przyszyty jestem do męża Ireny.

- No, no, wolnego, nagle zaperzył się stary Wadzio, o ile wiem oni nie są jeszcze małżeństwem i żyją na kocią łapę, a to jest wielka różnica. Ja przeciw kotom i kocim łapom nic nie mam, ale instytucja małżeńska jest święta. Albo ona jest, albo jej nie ma. I tu nawet Pan Bóg nic nie poradzi.

- Właśnie, natychmiast zgodził się wujek Jakub, chciałem tylko powiedzieć, że jestem tutaj zaproszony na wariackich papierach. Pan Młody wcale mnie nie zna, nie mówiąc już o Pannie Młodej. Takie jest całe moje życie. Bo ja też byłem w Wojsku, ale jeszcze przed wojną. Od razu mnie wzieli do saperów. Mnie, malutkiego, chociaż do saperów brali tylko chłopów na schwał. Pan wie, budowanie mostów i saper myli się tylko raz. Jednak mnie dali do oporządzania koni, a że byłem małego wzrostu miałem podwójną robotę. Kiedy czyściłem konia musiałem skakać z drabinki na drabinkę. Musiałem podskakiwać wysoko, kiedy dosiadałem konia. Byłem rozgoryczony, koledzy stawiają mosty, zakładają miny, a ja w stajni czyszczę konie. Ani saper, ani kawalerzysta. Taka małpa wojskowa. Myślałem, że to dlatego, że jestem Zydem. Pan wie, nie jest lekko być Zydem. Zawsze mówiono, że w Wojsku pełno antysemitów. Statystycznie rzecz wziąwszy na pewno tak było. Męczyło mnie to strasznie, ale z drugiej strony cieszyłem się, bo Zyd w Wojsku, to jest coś. Ze tak powiem wyjątek od reguły. Miałem czapkę rogatywkę, skórzyny pas i spałem na żelaznym łóżku. Byłem właściwie z siebie dumny. I tak sobie myślałem, na uboczu, przy tych koniach, że czas służby jakoś mi zejdzie. Aż tu pewnego razu stoimy w szeregu i plutonowy wywołuje mnie, właśnie mnie.

- Wiem co to jest stać w szeregu wojskowym wraz z innymi wojskowymi. Duma straszliwa. Baczność! Spocznij! W lewo zwrot! W prawo zwrot! I oczy płoną jak świce, na chwilę mu przerwaą stary Wadzio.

- Tak więc stoję wyprężony, dumny, że jestem w Wojsku i czekam, aż znów pójdę do stajni, kiedy nagle plutonowy mnie wywołuje, jak powiedziałem, i mówi, że jestem wyznaczony na kaprala. Ze pode mną będzie drużyna żołnierzy. Nie wierzyłem, nie mogłem uwierzyć, że ja, mały Zydek, będę stał na czele Wojska. Ale stanąłem. Byłem dumny z siebie jak nigdy. Nikogo nie goniłem, mówiłem raz i rozkaz był spełniony. To były wciąż manewry. Zbudowałem z dziesięć mostów. Miałem do tego smykałkę. Szczególnie do drewna. Pływać nie umiałem, ale mosty stawiałem. Prawdę mówiąc marzyłem o jakiejś Wojnie, żeby sprawdzić moje umiejętności saperskie na żywo. I Wojna się zaczęła. Ze wschodu Rosja poszła na nas tabunem. Nawet nie zdążyłem się obejrzeć, kiedy stanęło nade mną dwóch wrażych zołnierzy i: „ruki wier”. Dostałem się do niewoli rosyjskiej. Niestety, nie zdążyłem, ani jednego mostu zbudować, ani jednej miny postawić. I teraz ciągle o tym myślę, co by było gdybym zdążył wtedy walczyć. Widzę ciągle mosty pontonowe przed oczyna, a przez nie biegnie Wojsko. Mam teraz na starość poważne wyrzuty sumienia. Zostałem wyniesiony ma stanowisko dowódcy i nic. Nie obroniłem ojczyzny.

- Niech pan się tym nie przejmuje, nikomu nie udało się obronić. Dzisiaj nie wiadomo kto bronił, a kto uciekał. Tu trzeba by historyka spytać. Właściwie jesteśmy braćmi frontowymi. Tylko, że mnie nie wzięto do niewoli. Przez buty.

- Przez buty?, zdziwił się wujek Jakub i rozejrzał się uważnie wokoło. Talerze zostały już położone na stołach. Irena układała koło nich sztućce i kładła na talerzach kolorowe serwetki. Pan Młody palił papierosa i patrzył w niebo zasłonięte pierzastymi chmurami, najwidoczniej obawiał się, że lunie deszcz i z Wesela będą nici. W klapie smokinga miał czerwonego goździka. Panny Młodej nie było nigdzie widać. Gdzieś się ukryła, najwidoczniej chciała zrobić później niezapomniene wejście.

- Więc co z tymi butami?, przerwał wreszcie milczenie wujek Jakub. Nad stołem przy którym siedzieli unosił się lekki poszum rozmów. Było spokojnie, można powiedzieć sielankowo, nikt nie krzyczał, nikt nikogo jeszcze nie obrzucał wyzwiskami. Z sąsiednich okien wychylały się głowy sąsiadów. Patrzyli zdziwieni i nieufni, bo jeszcze w tym mieście nie widzieli Wesela na trawie.

- Uratowały mnie buty, oficerki, porządne, wysokie, zgrabne, czarne, prawdziwe szklanki, jak to się kiedyś mówiło. Po wielu godzinach marszu, a bomby waliły gradem, zawędrowałem z oddziałem do pewnej wsi. Nogi miałem zjechane, krwawiące i opuchnięte. Istny kaleka byłem. Tu zaś Wojna i walczyć trzeba, ale walczyć na takich nogach? Zdjąłem wreszcie moje oficerki. Kiedy chłop, u którego się zatrzymałem, zobaczył moje nogi, to się przestraszył. Przyniósł mi swoje chłopskie łapcie, a moje oficerki wziął sobie. Od razu poczułem się lepiej. Nagle szast prast, wpadają Rosjanie. Mężczyzn ustawiają w szereg. Tym co mają na sobie oficerki każą wystąpić. Ja nie miałem na sobie oficerek więc nie występuję. Oficerów z oficerkami na nogach zabrano i chyba rozwalono. Ja sie uratowałem, jako chłop. Co pan na to?

- Szczęście, pan chyba musi mieć szczęście w życiu?

- Tak, ale, czy to nie jest zdrada? Zdradziłem honor oficerski, zdradziłem oficerki, udawałem przecież chłopa.

- Po latach oficerki są nieważne.

- Mnie to jednak męczy. Stale. Pytam sam siebie, co by było gdybym oficerek nie zdjął?

Wujek Jakub chciał coś powiedzieć, nawet pocieszyć starego Wadzia, ale właśnie podeszła do nich Irena i podała sok orzeźwiający w dużych, przezroczystych szklankach. Zanim zdążyli podziękować pani domu znikła.

Ojciec Ariego mówił w przestrzeń, właściwie nie obchodziło go, czy syn słucha. Natomiast Ari szukał wzrokiem Agnieszki, która od dwóch godzin była jego ślubną żoną. Jeszcze nie bardzo rozumiał co to znaczy, mimo to czuł, że ożenek zmienił zasadniczo jego życie. Przede wszystkim ojciec. Co zrobić z ojcem? Od wielu lat ojciec nie odstępował go ani na krok przecież, najwidoczniej rekompensował sobie fakt, że kiedyś go opuścił bez najmniejszego powodu. Ot tak, pstryknął palcami i znikł z życia Ariego, jak gdyby był cyrkowym czarodziejem. Ojciec pilnował go na każdym kroku i zasypywał dobrymi radami niczym małego chłopca. Co zrobi teraz, kiedy przy boku Ariego pojawiła się żona? Czy wogóle zaakceptuje żonę i Ariego jako małżonka? Tym bardziej, pe żona jest dziewczyną z Polski, a przecież Jasio stale twierdził, że z Polską na zawsze skończył. Ari przycisną go do muru, albo ojciec zgodzi się na ślub, albo Ari na zawsze opuści Tel Aviv, a nawet Izrael. Ojciec Jasio nie miał wyjścia, nie mógł go przecież zamknąć w klatce, bądź wysłać w głąb pustyni na wielbłądzie. Zgodził się, ale w głębi duszy mu buzowało. Bo, jeśli zgodzi się na niebieskooką Polkę, to będzie się musiał zgodzić na całą Polskę. A tego ojciec Jasio wcale nie chciał, wciąż czuł się wygnańcem. Chodził po mieszkaniu w krótkich majtkach z obnażonym brzuchem, wciąż rudy, ale już siwiejący i pluł na wszystko, na Arabów i Polaków, Rosjan i Palestyńczyków. Cała Historia świata jawiła mu się jako wielkie, kosmiczne sprzysiężenie przeciwko Zydom. Nie było by w tych jego sądach nic dziwnego, gdyby nie prowadziły do tego, że trwał w nim ciągle strach, który zagłuszał gadaniem. Nikt go już nie słuchał, a on wciąż gadał i, co najciekawsze, nigdy mu nie zabrakło tematu. Jedyny osobą, która musiała słuchać jego przemów i sarkazmów, był jego własny syn. Musiał, bo był synem. I nie mógł przed tym uciec. Co teraz będzie z jego gadaniem, kiedy między nim i Peterem stanie żona? Ale gdzie jest moja żona, prawdziwa ślubna żona, gdzie się schowała, przecież nie mogła zniknąć w tym zupełnie obcym dla niej mieście i po co miałaby znikać?

Ojciec AriegoJasio mówił, jego głos ulatywał w powietrze i zatrzymywał się w konarach drzew:

- Ari, nie myśl, że jesteś tu bez powodu. Twój dziadek walczył w Brygadach Międzanarodowych w Hiszpani nie bez powodu. Chciał, żeby wszyscy ludzie byli równi i jednakowi. I widzisz jak to się skończyło. Jego wysłali na Sybir, a cała rodzina zginęła w Majdanku. O czym to świadczy, synku. To bardzo proste, że swojej inności trzeba bronić do upadłego, rękami, zębami, karabinem.

Ari miał mu coś odpowiedzieć, traczej coś niezbyt przyjemnego, jednak ugryzł się w język, wciąż szukał oczyma Pannę Młodą i to było najważniejsze. Zaczynał się niepokoić. Nie mogła przecież ot tak sobie zniknąć, w białem sukni, w welonie do stóp i wieńcu na głowie. Miała na sobie jeszcze białe buciki, takie jakie noszą lalki i długie, aż do ramion rękawiczki. Wyglądała jak prawdziwa wróżka z bajki. Zwiewna niczym puszek z dmuchawca. Ale przecież nie mogła ulecieć w powietrze.

Ulica nie była szeroka, skwer i drzewa zajmowały prawie całą jej szerokość. Ulica była zamknięta dla ruchu kołowego, miała stanowić oazę spokoju w tej najruchliwszej części miasta. Wesele Ariego robiło wyłom w tym spokoju. Powoli zbierał się tłum, który obsadził ławki przy stołach i czynił niezły harmider. To Wesele, z punktu widzenia prawa nie było nielegalne, ponieważ w tym kraju można rozkładać się wszędzie gdzie tylko się chce, jeśli nie zamierza się włamać do domu właściciela posiadłości. Irena dowiadywała się wielokrotnie, czy nie zjawi się policja, jeśli będą na tej ulicy świętować. Zapeniano ją, że nic takiego się nie zdarzy, jeśli na stołach nie będzie alkoholu. Wesela bez alkoholu, szampana, wódki i wina jeszcze w dziejach świata nigdy nie było. Nikt nie chciał się na to zgodzić, a szczególnie Jasio, który powiedział, że Wesele bez alkoholu będzie wyglądało na żydowskie wesele, bo Zydzi są abstynentami. Nikt nie wiedział skąd on to wziął, twierdził jednak, że Wesele bez alkoholu, tylko z kolorowymi soczkami, będzie obrazą dla rodziny Panny Młodej. Irena nie wiedziała jak tę trudność alkoholową rozwiązać. Nie mogła przecież w żaden sposób wynająć porządnej restauracji, bo nie miała pieniędzy, zaś wznoszenie toastów bezalkoholowymi soczkami było nie do przyjęcia. W końcu postanowiła, że toasty na cześć Nowożeńców będą wznoszone u niej w mieszkaniu na szóstym piętrze. Później goście będą mogli sobie zjechać windą na dół i najeść się oraz wygadać do syta. Taki był jej plan, ale nikt przecież nikomu nie mógł zabronić przynieść swój alkohol i przy stole weselnym pić sobie potajemnie. Z tym alkoholem to jeszcze nie była największa trudność tego Wesela. Problem doprawdy poważny był w tym, czy jadłospis weselny ma być koszerny, czy też liberalnie normalny. Irena dokładnie nie wiedziała na czym jedzenie koszerne polega, ale w związku z tym, że przyjechało dużo gości z Izraela uważała, że powinna postawić na stole koszer. Ale jak tu robić koszer, kiedy miała tylko jedną lodówkę i nie dało się oddzielić nawet mleka od mięsa. Z drugiej strony koszerne jedzenie mogło obrazić gości z Polski, a przede wszystkim rodzinę Panny Młodej, ponieważ mogło uczynić Wesele zbyt specjalnym. Doprawdy, Irena nie wiedziała jak ten dylemat rozwiązać. W końcu postanowiła, chociaż całe życie brzydziła się kłamstwem, a robiła to wszystko dla syna Ari’ego, że gościom z Izraela będzie mówiła, że jedzą koszer, a gościom Polski, że jedzą przepszną wieprzowinę. Tak, czy inaczej czuła się winna, chciała jak najlepiej, a wszystko wychodziło skrzywione i pokancerowane. Gdyby nie ten Miecio, który ani mężem w pełni nie był, ani narzeczonym, to z pewnościś wszystko poszłoby jak po maśle, bo i pieniądze by miała, bogatego męża i nikt by je się nie pętał pod nogami.Miecio miał wiele zalet, ale niestety miał dwie lewe ręce i był z natury leniwy. Już rano wstawał śpiący i nie wiedział po co ma wstawać. A tu potrzeba było człowieka z głową i inicjatywą. W końcu sto osób miało się zjawić na tym Weselu, a Miecio, po 30 latach wspólnego mieszkania nie wiedział, gdzie leżą sztućce i jak włączyć maszynę do zmywania naczyń. Zgroza.

Ari poszedł szukać Pannę Młodą, ojciec chciał go zatrzymać, ale w końcu z rezygnacją machnął ręką. Pomyślał sobie, że klamka zapadła, że nic nie da się zrobić, że teraz nie będzie wiedział co zrobić ze swoim bólem, który najczęściej przeradzał się we wściekłość. Wyjeżdzali z Ireną z Polski jak na wycieczkę, obładowani kiełbasą zawiniętą w pergamin, szmalcem w olbrzymim słoiku i kilkoma bochenkami chleba. Wyobrażali sobie, że wyjeżdzają do kraju, gdzie ludzie mrą na ulicy, wiadomo, Północ, siarczyste zimy i pół wieku temu opuściło ten kraj więcej niż milion mieszkańców. Z głodu i biedy pożeglowali do Ameryki. Więc nasi nowożeńcy jechali w nieznane. Nie bardzo sobie zdawali sprawę z tego, że wyjeżdzają na zawsze, chociaż Jasio wciąż krzyczał, że jest Syjonistą i chce jechać do Izraela, bo tam jest jego miejsce, ale jednak jechał na północ, za cały bagaż mial dwa wypchane plecaki i kuferek z książkami. Doskonale wiedział, że jego decyzja jest irracjonalna, jeśli został wygnany jako Zyd, to powinien jechać do Zydów, zaś on jechał do wysokich blondynów. Być może na jego decyzji wyjazdu zaważyła jego nowonabyta żona Irena, była Polką w tym sensie, że o żydowstwie nie miała zielonego pojęcia i to ją wogóle nie obchodziło. Po prostu chciała być z Jasiem i on był jedynym celem jej poczynań. Natomiast Jasio, który z nikim i z niczym się nie liczył, miał szczególny wzgląd na Irenę. Jak gdyby ona miała być gwarantem jego przyszłego życia, bez niej, na emigracji, byłby nikim, a raczej każdym, co już samo w sobie jest dość tragiczne. Właściwie nie chciał wyjeżdzać, to znaczy chciał opóścić Kraj, ale nie jako człowiek napiętnowany. Nie było w Polscce człowieka, który chciałby zostać, mentalnie w kraju wszyscy przebywali na Zachodzie popijając sobie wyimaginowaną coca-colę. Jak to się mówi, chciał wyjechać z własnej woli, jednak to było niemożliwe z chwilą, kiedy sam Szef Państwa nazwał Zydów Piątą Kolumną, więc siłą, która rozsadza Państwo od środka i to z pełną premedytacją. Nie wszyscy Zydzi czuli się specjalnie w jakiś sposób wyróżnionymi obywatelami i tych słowa Szefa Państwa uderzyły najmocniej. O wiele bardziej, niż przedziwna nagonka w prasie. Najbardziej ludzki odruch, natychmiast, za wszelką cenę ratować życie i godność, opanował Zydów, albo tych, których nazywano Zydami. Wyjeżdzać. Pędzimy do wagonów. Dobrowolnie. Obywatele, którym odebrano prawa obywatelskie. W podświadomości każdego z nich przyćmiona normalnym życiem wiedza o Zagładzie.

Jasio czuł się Zydem od pierwszego dnia narodzin. Ojciec zawsze powtarzał, że jest Zydem Internacjonalistą.Co to miałoby znaczyć nigdy mu do końca nie wyjaśnił. Jasio więc grał w piłkę z kolegami na podwórku i nie przejmował się słowami ojca. Pił wino w bramie i szykował się na studia. Kiedy zobaczył po raz pierwszy Irenę, dziewczynę o szarych poważnych oczach, krótko przyciętych włosach i podłużnej twarzy, trochę przypominającej twarz z wczesnych obrazów Picassa, wiedział, że nie ma odwrotu. Czekał na ten moment przez całe swoje krótkie życie. Później był ślub w Pałacu Slubów na Nowym Swiecie w Warszawie. Białe domy były już od dawna przygotowane na tę uroczystość. Była to ulica na której czuł się jak w domu.

Irena wyprowadziła się od rodziców i zamieszkała u Jasia. Ojciec Wadzio próbował protestować, ale matla Ireny powiedziała mu krótko, żeby nie wtrącał się w sprawy sercowe zakochanych, bo to należy do wyższego porządku . Nawet dała na mszę w kościele za pomyślność zakochanych.

Slub był dość uroczysty, kobieta w czarnej todze i srebrnym łańcuchu na piersiach, na który wisiał Orzeł (bez korony), życzyła im szczęścia na nowej drodze życia i podała obrączki. Na zewnątrz powitali ich przyjaciele i koledzy, większość z nich miała już w kieszeni paszporty w jedną stronę. Oczywiście byli opsypani białymi drobinkami ryżu. Były również kwiaty. Trochę jak wieńce na grób, bo miny były grobowe, chociaż udawano śmiech i wesołość. Na dziedzińcu panowało jednak poczucie dumy. Był to pierwszy ślub potępionych. Ale Jasio wciąż się wahał, czy ma wyjeżdzać. Zostać i walczyć, tak, ale jak walczyć z pogardą, opluciem i potępieniem. Na czym się oprzeć, kim być i kogo uważać za przyjaciela? Przeważyło krótkie, spokojne stwierdzenie Ireny: jestem w ciąży. Załatwili szybko potrzebne papiery, wykupili bilety w jedną stronę, schowali do kieszeni dokument zawiadamiający, że nie są już obywatelami Polski i udali się w drogę. Od matki Ireny dostali na drogę słoik szmalcu i pięć kilo kartofli, od ojca Jasia stary zegarek, który pamiętał jeszcze Wojnę Hiszpańska. Stary Wadzio wręczył Jasiowi starożytny szlachecki sygnet, pamiątkę rodzinną.

Ari poszedł szukać Panny Młodej. Zaczynał się niepokoić. Nigdzie jej nie było. Pojechał windą do mieszkania matki. Udawał, że przychodzi po to, żeby jej pomóc. Myszkował po wszędzie, ale Panny Młodej nie znalazł.

Zjechał na dół. W ogródku już było pełno ludzi. Czekali na występy klezmerów. Młodzi ludzie w czarnych kapeluszach przygotowywali się do grania. Na pierwszym planie stała dziewczyna z czarnym warkoczem i trzymała w ręku flet. Była to koleżanka Ariego jeszcze z piaskownicy. Ari rozglądał się uważnie, ale Panny Młodej nie mógł zobaczyć. Podszedł do jej rodziców, ojciec w czarnym garniturze, matka w olbrzymim pięknym kapeluszu.

- Agnieszka..., powiedział Ari.

- Właśnie, Agnieszka, powiedział ojciec Panny Młodej, dajemy ci to, co jest dla nas najdroższe. Pilnuj jej jak oka w głowie. Była naszą księżniczką. Trzymała w ustach kwiatek i tak chodziła całymi dniami po ogrodzie. Nie było piękniejszej i mądrzejszej dziewczyny na świecie. A teraz...

- Gdzie ona jest, zapytał.

- Tutaj była, ale teraz jej nie ma.

- Nie wiecie gdzie poszła?

- Przecież się nie rozpłynęła. Wie przecież, że to jest najważniejszy dzień w jej życiu. Ona już jest dorosła i nam się nie opowiada, powiedział ojciec Joannny i skrzywił się. Była w nim urażona duma i pokora. Doprawdy nie wiedział jak się zachować. Był tutaj gościem, ale najważniejszym gościem i oczekiwał, że się nim zajmą i go wywyższą. A tutaj siedział sobie na ławce, na uboczu i nie wiedział co ze sobą zrobić.

Ari zostawił ich i pobiegł w kierunku ulicy. Spodziewał się, że może tam znajdzie Agnieszkę, ale nic z tego, na trotuarze jej nie było. Biagał tam i z powrotem, ale nie mógł jej znaleźć. Nie wiedział co ma zrobić. Chciał iść do swojego ojca i powiedzieć mu o tym, ale bał się, że ten go wyśmieje. Przecież nie mogła tak zniknąć bez powodu. Może ktoś ją porwał, może po prostu nie chciała już być jego żoną i uciekła. Iść na policję i zgłosić, że Joanna zaginęła, jaki wstyd. Pomyślał, że jeszcze nie jest nic poważnego, że Joannna zaaraz się znajdzie. Usiadł na ławce i patrzył na grających klezmerów, ale ich muzyka mu nic nie mówiła. Jazzujące melodie żydowskie wydawały mu się obrazą. Zaglądał w twarze siedzących kobiet, żadna nie przepominała mu Agnieszki. A jeśli uciekła, po prostu uciekła, to byłoby gorsze, niż porwanie. To byłoby gorsze od wymierzonego policzka. To było przekreślenie jego miłości. Nie miał pojęcie co powinien robić. Wstał i podszedł do ojca, powiedział, że Joannna zniknęła.

- Mówiłem, że tak będzie, powiedział przez zaciśnięte usta ojciec. Widać było, że wiadomość sprawiła mu przyjemność.

- Co mam robić? – zapytał Ari, na wietrze jego srebrny krawat chyborał jak oszalały.

- Czekaś, powiedział jego ojciec, kto czeka nie błądzi. I trzymaj się mnie, to nie zginiesz. Zonę można zmienić, ale ojca nigdy. To ja ci mówię.

Klezmerzy grali ostro, słuchacze podskakiwali, jak gdyby ktoś ich pociągał za sznorek. Na stołach już było jedzenie, które przygotowała matka Ariego. Wszystko już było przygotowane do toastu na cześć Pary Młodej, tylko Panny Młodej nigdzie nie było widać.

Ari przypomniał sobie nagle, jak pierwszy raz zobaczył Joannę. Stała przy barze w białej bluzce i zielonych spodniach, patrzyła na niego, tylko na niego, ale nie nachalnie, raczej z zastanowieniem, jak gdyby on miał podejść do niej i powiedzieć jej coś ważnego. Ari właśnie coś perorował ludziom, z którymi przyszedł do baru. Spojrzał na nią i wiedział już, że musi do niej podejść. I to nie była siła mistyczna, który ich do siebie ciągnęła, raczej zwykłe ludzkie zainteresowanie. Powiedz mi swoją tajemnicę, a ja ci opowoiem swoją. Należeli do dwóch różnych światów, który w nich zbliżały się do siebie.

- Więc trzeba było z niej zrezygnować, a ty porwałeś ją jak brankę, jak swoją zdobycz, mówił z oddali szeptem ojciec Agnieszki.

- Nic już nie można odwrócić, powiedział Ari i poprawił biały goździk, który miał w klapie. Najchętniej wyrwałby goździk z klapy, rzucił na ziemię i uciekł. Nie bardzo wiedział, co robi wśród tych obcych ludzi, w obcym kraju, który był jednak jego krajem, bo tutaj się urodził. Teraz chciałby powiedzieć Agnieszce, że jej kraj jest również jego kraje, bardziej, niż to się może wydawać. Klezmerzy zawodzili tak rzewnie, że można było się dziesięć razy popłakać. Goście przy stole siedzieli poważni i niemi. Słońce stało wysoko. Zielone gałęzie drzew pochylały się ciężko nad głowami gości. Nikt nikogo nie znał, albo udawał, że nie zna. Udawali, że są miejscowymi gośćmi, w tych swoich eleganckich ubrankach, ale właściwie byli emigrantami, którzy wciąż samych siebie pytają, co robić w tym mieście pełnym wody, pięknych kobiet i odpływających statków.

- Więc nie widzieliście córki? – zapytał raz jeszcze Ari. Nie spodziewał się twierdzącej odpowiedzi, ale miał wciąż nadzieję, że rodzice Joanny coś wiedzą, że należą do jakiejś konspiracji.

Ojciec Panny Młodej roześmieł się kwaśno i położył rękę ma nagim ramieniu żony.

- Ty uważaj, żebyś ją znalazł przed nocą poślubną, powiedział. W jego oczach zabłysły stalowo promienie słońca. Ptaki ćwierkały gwałtownie i śpiewnie. Gdzieś zaszczekał pies i nagle umilkł, co było znaczące, bo w tym kraju psy na ogół nie szczekają. Drzewa kołysały się monotonnie. Klezmerzy umilkli i kłysali się w takt drzewom. Zapanowała cisza, w której wszystkie gesty wyglądały tak jak gdyby były wyświetlane w niemym filmie. Ojciec Ariego machał do niego obiema rękoma, jak gdyby chciał go przywołać w bardzo ważnej sprawie. Matka ze swoim wiecznym narzeczonym niosła olbrzymi weselny tort na czubku którego stały dwie woskowe figurki, Panny Młodej i Pana Młodego. Ari uśmiechał się głupio i pokazywał wszystkim wokoło swoje zdrowe zęby. Dziewczęta patrzyły na niego zainteresowane jego urodą, ale on nie zwracał na to uwagi. Nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, czy iść gdzieś przed siebie i szukać Panny Młodej, czy też udawać przed gośćmi weselnymi, że nic się nie stało i czekać, aż wszystko samo się rozwiąże. Nie mógł tak siedzieć na przeciwko tortu weselnego i udawać, że wszystko jest w porządku.

Klezmerzy znów zaczęli grać, ale tym razem przerzucili się z żydowskich melodii na skoczne polki i smętne tanga. Niektórzy goście, znudzeni tym, że nic szczególnego się nie dzieje, wstawali z ław, szli na murawę i zaczynali tańczyć. Zaczynało się prawdziwe wesele, tylko Panna Młoda gdzieś znikła, ale jakoś wszyscy udawali, że nic się nie stało. W powietrzu wisiała niespodzianka. Taką niespodzianką jest każde wesele.

Ari oddalił się od stołów. Szedł w kierunku jeziora. Wcale nie myślał, że znajdzie tam Pannę Młodą, ale chciał uciec od sytuacji, która groziła zniszczeniem tego wszystkiego na czym chciał zbudować swoje życie. Podbiegł do niego jego ojciec i zatrzymał go.

- Gdzie jest Joanna? – zapytał i obiął go ramieniem, ale był to gest fałszywy.

- Nie wiem. Na prawdę nie wiem.

- To ci zawsze mówiłem. Nie pchaj się w podejrzane sprawy. To ci zawsze zaszkodzi. My musimy iść prostą linią, bo inaczej cały świat nas zaczyna atakować. Chciałeś mieć dziewczynę z Warszawy, proszę bardzo. Ja też jestem z Warszawy. Bierz nawet dziesięć. Ale widzisz, co z tego wynikło.

- Nic nie wynikło, wszystko jest w porządku, przerwał mu Ari.

- A gdzie Panna Młoda?

- Może się przebiera, z kobietami przecież nigdy nie wiadomo.

- Przebiera się dwie godziny, i gdzie?

- ???

- To ja ci teraz mówię, że zostałeś wystrychnięty na dudka. I wiesz dlaczego?

- Dlaczego?

- Sam się domyśl, jeśli jesteś taki inteligentny. Sprawa jest prosta. Zakpiono z ciebie.

- Ona jest moją żoną. Już jest moją żoną. Nie pamiętasz już w Merostwie urzędniczka, która mówiła we wszystkich językach i powiedziała, że jesteśmy małżeństwem. Na zawsze. Wobec ludzi i Boga. Tłum klaskał jak opętany. Panna Młoda maleńkim bucikiem rozbiła kieliszek. Na szczęście, powiedziała cicho i nagle zrobiło się w nim uspokojenie, uwierzył, że wszystko będzie dobrze i jakoś się ułoży. Patrzył na swoich kolegów z dzieciństwa i wiedział, że nie są już dla niego ważni.Wchodził w nową rzeczywistość zupełnie wolny. Panna Młoda opierała się całym ciężarem o jego ramię i śmiała się głośno. Stali na stopniach budynku, który przypominał stare zamczysko i byli baśniową parą kochanków, która właśnie bierze ślub. Przepoczwarzał się w samodzielnego człowieka. Ojciec Ariego przyskoczył do nich i powiedział: „wszystko będzie dobrze, bo jak ma być źle, to lepiej, żeby wcale nie było”. Jego oczy rzucały złe błyski. Nie było w nim miłości, raczej złość, że ze swej ojcowskiej pozycji nie może wszystkim tak pokierować jakby chciał. Był trochę pijany, nie wiedzieć dlaczego karzącym palcem machał przed oczyma syna. Ari jednak nic sobie z tego nie robił, był w innym świecie.

Schodzili ze schodów mając światło odbite w jeziorze w oczach i przed sobą panoramę miasta. W odddali białą kreską odcinało się miasto, które teraz było dla niego zupełnie obce. To jeszcze nie wiadomo, kto tutaj jest żoną, a kto mężem, gdakał zdenerwowany i napuszony ojciec Ariego. Jedno jest pewne, ja jestem twoim ojcem i ja ci mówię: pilnuj się.

Ari oddalił się od ojca, widział jak matka kręci się niepewnie po murawie z dużą, szklaną tacą w ręku. Starał się nie myśleć o słowach ojca i nie analizować ich. Nie mogły nic znaczyć, bo gdyby znaczyły, to jego postępowanie nie miałoby żadnego znaczenia. Szedł parkiem w kierunku jeziora. Wydawało mu się, że widok wody i łodzi dryfujących po wodzie oczyści go. Czuł się winny, ale nie wiedział dlaczego mógłby być winnym. Czuł się jak wówczas w dzieciństwie, kiedy zaciskał usta i odmawiał spożywania posiłku. Nie wiedział dlaczego tak robi. Może dlatego, żeby zdenerwować narzeczonego matki, który, besilny, walił łyżką w stół i miał łzy w oczach. Ari czuł się wówczas zwycięzcą, ale to mu nic nie dawało. Widok pokornego narzeczonego matki smucił go właściwie, a poza tym był głodny. Czuł, że absurd tej sytuacji jest nie do zniesienia i zaczynał płakać. Płakał rozdzierająco, płakał nad samym sobą. Zdruzgotany narzeczony matki chował się w kącie kuchni.

Klezmerzy przestali grać. Slońce chyliło się ku zachodowi. Cisza poruszała martwo liściami drzew. Pan Kowalski siedzący teraz nieopodal Ariego przekonywał siedzących wokoło, że Państwo Izrael powinno użyć silnej ręki w stosunku do Arabów. Niech puszczą czołgi, mówił, tysiące czołgów, a sprawa będzie inna. Palestyńczycy zmiękną jak ulęgałki. Problem się skończy, nie będzie Intyfady. Ari odsunął się od Kowalskiego, nie chciał tego słuchać, drażnił go potężny brzuch Kowalskiego, poza tym podejrzewał, że pan Kowalski mówi wszystko ze względu na niego, żeby mu się przypochlebić. W końcu był Panem Młpdym.

Panna Młoda znikła na amen. Ari zaczynał się niepokoić nie o nią i nawet nie o siebie, ale o jej rodziców. Co powiedzą, jak się zachowają, jeśli córka całkowicie zaginie. Wszystko jest możliwe w dzisiejszych czasach, ale rodzice Joanny nie są na to przygotowani. Nikt nie jest na to przygotowany i nagle wybucha bomba i nie ma ratunku. Ari wiedział, że Joanna krąży gdzieś tutaj w pobliżu, lecz nie wiedział dlaczego się kryje. Przyszło mu na myśl, że nie jest bez winy w jej zniknięciu. Od pierwszej chwili nie wierzył jej, a raczej bał się, że zniknie. Poznali się w jakimś klubie nocnym w Warszawie. On przyjechał do Polski z Marszem Zywach. Jego myśli były gdzieś indziej, jak zorganizować ludzi, którzy nie znali, ani słowa po polsku, żeby się nie pogubili, żeby godnie mogli spędzić te kilka dni wśród zamordowynych w Oświęcimiu. Nazywano ten Marsz Marszem Zywach, ale tak naprawdę powinien się nazywać Marszem Martwych. Ari chciał od tego uciec. W końcu wylądował w Warszawie. Do klubu nocnego, w którym spotkał Joannę zawędrował bez przekonania.Przyglądał się zebranym nie widząc ich. Miał pretensję do całego świata, że nie czuje tak jak on. Nagle przykuła jego uwagę dziewczyna o blond włosach i świecącej cekinami czarnej sukience. Ich oczy spotkały się, to było jak zatrzymanie czasu. Przez całą noc nie spuszczał z niej wzroku. Kiedy wachodzili zapytał, czy może ją odprowadzić do domu. Wcale się tym nie zdziwiła. Szli po ulicach Warszawy, jak gdyby płynęli przez wielką rzekę, zachłystując się i znów wypływając na powierzchnię. Szli Marszałkowską, Alejami Jerozolimskimi, aż wkroczyli ma Most i wreszcie wyszli na przedmieścia miasta. Stanęli przed małym domkiem, nie większym niż domek dla krasnoludków. Tu mieszkam, powiedziała i weszła do środka, bez pożegnania, bez dodatkowego słowa. Odszedł z nadzieją, że jeszcze ją zobaczy. Następnego dnia już był przed tym domkiem. Ukryty za drzwiami czekał, aż wyjdzie. Kiedy pokazała się, w białym kapeluszu i różowej bluzce poszedł za nią, ale kryjąc się tak, żeby go nie dostrzegła. Cały dzień spędził na tym, żeby ją śledzić. Chodził za nią po sklepach, był z nią na Uniwersytecie, spędził kilka godzin w bibliotece patrząc na jak siedzi pochylona nad książką z zamkniętymi oczyma. Myślał, że w ten sposób ją pozna, że będzie wiedział kim jest, że pozna jej tajemnicę. Bał się tej tajemnicy, był w tym głęboki attawizm. Fakt, że jej się bał, jeszcze bardziej przybliżał go do niej. Pod koniec dnia objawił się jej nagle jak jakiś książe z bajki. Powiedział: jestem, i poszli przed siebie trzymając się za ręce. Tak było, czy też tak nie było? Teraz tego nie wiedział. Zniknięcie Joanny zburzyło całą konstrukcję, którą zbudował z tajemnic i niedomówień.

Ale jeszcze nie wszystko było stracone. Joanna w każdej chwili mogła się pojawić i na pewno się pojawi.

Michał Moszkowicz

Sztokholm, 2006

Kot Jaruzelski


poniedziałek, 28 maj 2007


Książka "Generał ze skazą" Lecha Kowalskiego, wspomniana w "Mimochodem" Ziemkiewicza, wzięła swój tytuł z parafrazy wcześniejszej książki generała Tadeusza Pióro "Armia ze skazą" zawierającej jego wspomnienia z okresu PRL, w tym z okresu antysemickich czystek z 1967, w wyniku których został zdegradowany do stopnia szeregowca i wyrzucony z wojska jako "Żyd z zarażenia świadomością syjonistyczną".


Autor opisuje w niej między innymi niebłahą rolę Jaruzelskiego w tej kampanii. Zdaje się, że po degradacji Pióro zarabiał na życie jako kioskarz "Ruchu," a swój stopień wojskowy odzyskał stosunkowo niedawno - nie za kadencji Jaruzelskiego. Ziemkiewicz zauważa, że w tekście Osęki opublikowanym w GW o Marcu 68roku autorzy czystek antysemickich pozostają anonimowi. Nie mają ani twarzy, ani nazwisk, co Ziemkiewicza niespecjalne dziwi - powiada, że musiałoby paść nazwisko Jaruzelskiego, a "w tym konkretnym wypadku „Wyborcza” w cudowny sposób zapomina o swej zwyczajnej bezwzględności w tropieniu antysemitów. Co by kogo innego zhańbiło ostatecznie i nieodwołalnie, to „człowiekowi honoru” jest wybaczane i nie wypominane."

Tekst Ziemkiewicza wywołał sporą dyskusję, w tym dwie reakcje, które byłoby warto dodatkowo skomentować. Pierwsza, to atak personalny na autora tekstu przez osoby piszące o GW "nasza gazeta" i zarzucające mu monomanię na tle tropienia "michnikowszczyzny", druga, wymagająca chyba szerszego potraktowania, dotyczy zakresu etnicznej umowności w walkach frakcyjnych Natolina z Puławami. Ale to innym razem.

Nie będziemy dyskutować czy Ziemkiewicz jest maniakiem czy nie, bośmy go nie badali, ale przemilczanie nazwisk w opisie historycznym nie jest sprawą błahą tylko dyskwalifikującą, a i zwracanie na to uwagi bynajmniej nie jest objawem manii. Przeciwnie. Prymitywne plemiona świetnie się obywają bez historii, bo im wystarczy orientowanie się na pory roku oraz wschody i zachody słońca, ale naród to już zjawisko polityczne z obrębu cywilizacji. Bez historii nie przetrwa nawet pół dnia. Jak to ktoś przytomnie zauważył, historia Europy bez imion i nazwisk królów, władców, wynalazców - i sprawców - nie byłaby warta nawet papieru, na którym by została wydrukowana.

Generał Pióro opublikował w Wyborczej z 21 kwietnia 1995 świetny artykuł o sowieckich marszałkach. Pod spodem redakcja zamieściła notkę o autorze, w której podają, że "W 1967 r. podał się do dymisji". To też jest przemilczenie, i to daleko idące, aczkolwiek niekoniecznie intencjonalne. Może być prostym skutkiem tabu milczenia nałożonym na moczaryzm ze względu na osobę Jaruzelskiego, ale też może być skutkiem specyficznej percepcji świata, redukującej indywidualizm do cechy nieistotnej, przeświadczenia, że bliżej niesprecyzowane, anonimowe żywioły historii rzeczywiście organizują masy, których duch - już niekoniecznie wola - jest wypowiadana ustami Wernyhory lub nawet, że Historia jest bytem absolutnym, w wyniku którego powstają masy, a z nich różnicują się wieszcze zdolni do kontaktu z Żywiołem Absolutnym.

To nie jest aż tak skomplikowane, jak brzmi. Normalnie jest tak, że człowiek postrzega swoje życie i otaczający świat jako zjawisko ciągłe. Człowiek albo jest, a skoro jest, to jakoś się nazywa, coś robi i ma jakieś relacje z innymi ludźmi, albo umarł i go nie ma. Wydarzenia, mimo wszelkich niespodzianek, układają się w jakiś w miarę zrozumiały ciąg konsekwencji wydarzeń wcześniejszych. Ale życie Jaruzelskiego portretowane jest w Gazecie Wyborczej w sposób nieciągły, jak byt kota Schroedingera: Raz jest, raz znika w pudełku z napisem "żywioły historii". Jak pudełko jest zamknięte, Jaruzelski traci ciągłość. Może jest, a może go nie ma, każdy osąd jest równie uprawniony, od takiego, że Jaruzelski jest odpowiedzialny za czystki w LWP, po taki, że czystki zrobił polski motłoch. Faktem jest tylko to, co widać po otwarciu pudełka. Jeśli pudełko jest zamknięte, to fakty stają się zaledwie opiniami, do których można kogoś przekonać lub nie, w zależności od własnych mocy przekonywania. I tu pojawia się postać wieszcza.

Kot Schroedingera ma swojego Obserwatora, który go do pudełka wsadził i opisuje co widzi. Dzięki specjalnemu kontaktowi z żywiołem Historii wróżbita obserwuje przez pokrywę pudełka i poprzez czynność opisu urealnia swego kota - Jaruzelskiego, a gdy milknie, kot przestaje istnieć. Dla osób wierzących w talenty wróżbity nie ma żadnej sprzeczności w tropieniu antysemitów i wielbieniu Jaruzelskiego: czyny przez wieszcza nieopisane nie miały miejsca.

W dramacie Wyspiańskiego masy pojawiają się jako stany, które mają się stawić na wezwanie Wernyhory w sejmie. Lud ma czekać przed kaplicą do świtu na sygnał do walki oddany ze złotego rogu, z którym pędzi do Warszawy Jasiek. Do powstania nie dochodzi ze względu na jaśkową próżność, i o złotych rogach do dzisiaj rozmawiają kolejne pokolenia, ale gdyby Wyspiański napisał alternatywne "Wesele" z Jaśkiem nie troszczącym się o swoją czapkę, to może więcej by się rozmawiało o czymś innym: czego mianowicie dotyczyło wezwanie do boju. Wernyhora, legendarny ukraiński lirnik, który przyszedł do Gospodarza z wezwaniem do powstania, nie przekonywał go do czynu jasnością swych słów, czy jasnością projektu, lecz lecz siłą własnego natchnienia.

Gospodarz nie rozwikłał wszystkich sensów wizyt wróżbity i nie zrozumiał jego słów, ale powodowany palącą potrzebą spełnienia pięknej narodowej wizji, której pojąć nie zdołał, jednak Jaśka z poselstwem wysłał. I takie to było poselstwo, niemądry posłaniec z przekazem, którego nawet wysyłający nie rozumiał, a więc tym bardziej nie mogli zrozumieć odbiorcy. A jednak mieli na taką szalę postawić wszystko, z własnym życiem włącznie. To nie jest wizja obywatelska czy obietnica demokracji, lecz mistyka tyranii i wojny, w której nie musi się nawet informować ludzi, po co mają umierać, i nie rozumu się od nich oczekuje, a posłuszeństwa wobec natchnienia. Może więc dobrze, że Jaśko ten róg zgubił.

Ale nie tylko o nieciągłość bytu Przyjaciół chodzi. Michnikowski Wróg też jest pozbawiony nazwiska, też nie jest człowiekiem tylko symbolem jakiegoś wewnętrznego strachu: "Kanalie, kanalie, kanalie!" - krzyczy autor. O kim on prawi? "Wielki Lustrator" - to może być każdy. Idziesz ulicą i widzisz morze poruszających się, ludzkich ciał, pozbawionych cech indywidualnych. W każdym może czaić się Fantomas, dlatego się ich boisz. Nazywasz motłochem, poniekąd słusznie, bo dla niezindywidualizowanych poziom społeczności jest niedostępny.

Brzydzisz się tej hordy. Jest wstrętna, śmierdząca i wyjąca, upaprana odchodami płynącymi w rynsztoku. Cierpisz i odczuwasz fizyczny wstręt. Ale twoi przyjaciele też nikną w tym śmierdzącym tłumie, widzisz ich jako jestestwa nieciągłe, czasem są, a czasem znikają i zostajesz sam.

Był kiedyś taki świat naprawdę, kiedy zabierano ludziom nazwiska i tatuowano numery. Jest też w tym wszystkim jakieś echo pochodów pierwszomajowych widzianych z pozycji trybuny, z której pierwszy sekretarz wyznacza masom zadania na najbliższy plan pięcioletni, transportów do rąbania drzew na Syberii, anonimowych zwałów trupów zmuszonych do realizacji obłąkańczych planów wodza. Ale dość tej wycieczki w świat Mordoru.

Coś, co wygląda jak arogancja, może być ripostowane ironią. Ale wyobraź sobie, że w to wszystko naprawdę wierzysz. Poczuj się człowiekiem, mieszkającym w strzeżonym osiedlu, przeżywającym bezimienny Strach. Nie arogantów wtedy zobaczysz, a ludzi, którzy urządzili sobie piekło na ziemi. Z własnej woli....

Józef Dajczgewand
Bogumiła Tyszkiewicz



[mirror na salonie: http://autostopem.salon24.pl/17010,index.html

------------------------------------------------------------------

  1. >

    Za dobrze Wam wyszło. Trzy aspekty. Kwantowo-oznaczeniowy, dotyczący nie- lub ciągłości życiorysów. Się dostaje poruszenia wyobraźni i zastanawia (się) nad takim samym odwróceniem Foucaultowskiego Panoptikonu, jak odwraca się lornetkę. Z perspektywy wieszcza/władcy widać mrówki, mrówka widzi wielkie oko. Drugi aspekt, wieszcza, to wezwania, od zaproszeń po przymus podzielania wizji. Najpierw pozbyliśmy się oglądu, przez te sztuczki z lornetkami, których szkła zachodzą mgłą nieoznaczoności (na życzenie).Teraz mamy gołą ideologię w mobilizującym (lub powstrzymującym) działaniu, sedno władztwa symbolicznego. Wreszcie trzeci aspekt, czyli relacja pierwszego z drugim. Totalitaryzm jest anomią (i odwrotnie), ale skuteczność zapewnia mu spoiwo najpierw emocjonalne, a potem warunkujące (do klepania – z dobrawoli, z konformizmu, z przepranego mózgu) mantr lojalności, niekoniecznie słownych.

    Piszę ten komentarz jak notkę na blogu, dla siebie, nie dbając specjalnie o komunikatywność. Damn me.

    Zacząłem, że za dobrze Wam wyszło. Bo jeśli opis jest adekwatny, to jest uniwersalny. I będzie pasował, czy Autorzy chcą, czy nie, do szerszej klasy zjawisk niż ciąg '68 – kot Jaruzelski – wieszcz Adam (upraszczam to streszczenie).

    Tak czy inaczej, znajduję na tym blogu *czynny* wypoczynek, a że upał/zmęczenie tysiąckrotnym praniem ciągle tych samych małych brudków, to – dzięks.

  2. @ nameste - jestes cudowny :)

    Swietnie zrozumiales. To jest dekonstrukcja, ale ttez jakis nowy jezyk, ktory sie z niej wylania. Masz racje, ze 68 to tylko pretekst. Juz 5 lat nad tym pracujemy. Masz duuuza buzke za otwarta glowe :)

  3. Do Autorki

    Piękne, tylko kto to zrozumie. Tu się wali lewym sierpowym albo prawym prostym. Jedyny cel to powalić przeciwnika. To nie szermierka, wolnoamerykanka.

    2007-05-29 09:23Przedwieczorny0220
  4. P.S

    Odwiedzam was zawsze ilekroć chcę spłukać z siebie kurz bitewny salonu.

    2007-05-29 09:26Przedwieczorny0220
  5. Szanowna Pani

    Zechce Pani z łaski swojej zauważyć, że autorem wspomnianego artykułu nie jest "Gazeta Wyborcza", lecz konkretny - nawiasem mówiąc bardzo dobry - historyk, która ma na imię Piotr, a nazywa się Osęka. Pod głupkowatą notką p. Ziemkiewicza Piotr Osęka zresztą wypowiedział się w tej sprawie osobiście - rzecz jasna nadaremnie. Zdaniem ludzi mających jakieś osobiste porachunki z GW artykuł podyktował Osęce pewnie Michnik albo jakieś inne Łuczywo.

    Nawiasem mówiąc, książka Kowalskiego o Jaruzelskim ma tyle wspólnego z poważną biografistyką naukową, co Pani z WRON-em. Miażdżącą recenzję tej pseudobiografii napisał prof. Paweł Wieczorkiewicz, skądinąd historyk o poglądach bardzo, ale to bardzo odległych od lewicy.

  6. Polityczni epigoni Gurdzijewa czyli historia pauzami się toczy...

    Przysłowiowy "Michnik" przypomina Newtona wpuszczonego na ułamek sekundy do CERN-u, który po wyjściu stwierdza publicznie:"W niczym się się nie pomyliłem".

    Przysłowiowy "Jaruzel" przypomina bozon Higgsa, który stwierdza-"nie macie narzędzi, żeby udowodnić moje istnienie".

  7. >Mimochodem

    Tajemniczy komentarz. Kto mianowicie jest "politycznym epigonem Gurdżijewa"? Stawiający diagnozę czy przedmiot diagnozy?

  8. >nameste

    Ci. którzy wierzą w inicjujący przekaz jaki im jest dany pod wpływem ahistorycznej pauzy(mam nadzieję ,że dalej utrzymałem tajemniczą aurę:)).

  9. @ Stach

    Już dodałam imię Piotr do "Osęki". Ten brak jest nieintencjonalny i nie miał w żadnym wypadku obraźliwych intencji. O wartości naukowej pracy Kowalskiego nie moge się wypowiadać bo tylko kiedyś wpadla mi w rece i przeczytałam, ile zdołałam. To co przeczytałam podobało mi się, ale nie znając całości nie moge powiedzeć czy myślę, że ta niepochlebna opinia ma jakieś uzasadnienie w tekście, czy też nie podoba się ze względu na wnioski końcowe. Za to wspomnienia gen. Pióro są świetne, lekkim piórem (!) napisane, musi pan przyznać. Ten artykuł w GW też płynny i potoczysty. Wojskowy, a pisze, i to ladnie:)

  10. trzymając się konwencji...

    Nie da się rozdzielić obserwatora, procesu obserwacji i przedmiotu obserwacji, więc zadając to pytanie wypadłeś z konwencji heisenbergowskiej;)

  11. @ Mimochodem

    " trzymając się konwencji...
    Nie da się rozdzielić obserwatora, procesu obserwacji i przedmiotu obserwacji, więc zadając to pytanie wypadłeś z konwencji heisenbergowskiej;)" Mimochodem

    Hahaha tak! Ale to sie dałoby zrobic. Należałoby napisać jakąś powiastke o tym jak Kot Jaruzelski odmienia byt Wernyhory Michnika, jak proces obserwacji odmienia ich nawzajem i co obaj robią, kiedy proces obserwacji nie zachodzi. Nie wspominając, że nie da się zmierzyć wszystkich wielkości na raz :))))

  12. Otóż to, Boguty!;)

    W naszym ułomnym "fizycznie" świecie dajemy Wyraz swojemu jednostkowemu istnieniu poprzez serię opisów "współzależnego powstawania";)
    P.S Koszmar powstaje kiedy zatrzymujemy się na jednym opisie rzeczywistości...doktrynalne odrzucenie (nieuniknionych wg mnie)sprzeczności.

    PS. Żeby nie wyszło, że to co piszę, to kompletny bełkot- teraz przerzuciłem się na "konwencję mahajanistyczną"(nie tak daleką od zasady nieoznaczoności);)

  13. Kot Schroedingera a dialektyka marksistowska

    @ Autorzy
    To jest nie tylko Kot Schroedingera ze swoim Obserwatorem. . . Przecież ten Kot, który „Może jest, a może go nie ma, każdy osąd jest równie uprawniony“ — to nic innego jak znana dialektyka marksistowska.

    A skoro w marksiźmie wszystko jest dialektycznie względne — czyli jest, albo nie ma — w zależności od aktualnego stanu nadbudowy i bieżących potrzeb tej nadbudowy — czyli partii. . . Tak więc okazuje się, że teorie mechaniki kwantowej można także z powodzeniem stosować przy analizie dialektyki komunistycznej.

    Dzięki za świetny tekst. Zacząłem pisać powyższe — i podsunęło mi to pomysł na troszkę obszerniejszy tekst. Pewnie będzie za duży, żeby go tu wklejać. A Państwa tekst pewni zaraz zniknie w otchłani Salonu. :)

    Jeszcze raz dzięki. . .

  14. Autorka

    Niestety, nie zrozumieliśmy się. Nie chodziło mi o pominięcie imienia autora - nawet tego nie zauważyłem. Szło mi o rzecz zasadniczą: to nie demonizowana "Wyborcza" napisała ten artykuł, lecz pewien młody historyk - i tylko on ponosi odpowiedzialność za ten tekst! Zgadzam się zresztą z wczorajszymi wyjaśnieniami P. Osęki, że po pierwsze wymienianie z nazwiska generałów odpowiedzialnych za antysemickie rugi w ludowym Wojsku Polskim nie było w tym artykule konieczne, a po drugie, że akurat Jaruzelski nie był pod tym względem motorem (P. Osęka wymienił nazwiska kilku innych generałów, z Urbanowiczem na czele).


    PS. Zgadzam się: wspomnienia generała Tadeusza Pióry czyta się jednym tchem!

    PS 2. Piotr Osęka nie jest wojskowym.

  15. @ andy

    Prosba, jak Twoj tekst bedzie gotowy, zostaw informacje w komentarzu. Czekam z ciekawoscia:)

  16. @ Stach

    Niezrozumienie jest wzajemne:) Nie ma absolutnie nic zlego czy obraźliwego w istnieniu formacji, przynależeniu do niej czy mowieniu o kimś jako przynależącym. A na przykład Sokratejczycy, niezla formacja, nieprawdaż? A nikomu nawet nie przychodzilo do glowy ze jak sie mowi o panu X jako przynależącym do danej formacji, że teksty mu dyktował ktoś inny czy też ktoś inny odpowiada za to, co ów napisze, wobec czego i obrona w tej sprawie nie zawsze byłaby konieczna.

    Dyskutować można w różny sposób i w różnych celach. W języku wojny dyskutuje się by zamordować wroga, co jest równoznaczne z wygraną. W języku pokoju też się chce wygrać, ale przyjemność i radość życia czerpie się nie tylko z wygranej, lecz z samej możliwości podyskutowania. Ale do korzystania z takiej siły witalnej trzeba najpierw uznać, że nie jest katastrofą, że ktoś ma dokładnie przeciwną opinię niż ja. GW zbudowała sobie jakąś formację, nie uważam tego za katastrofę naturalną i mam nadzieję na nawzajem, że ta formacja nie będzie traktować innych sposobów widzenia świata jako powodu do mobilizacji i wojny. A zreszta i tak by się nie dało przerobić całego świata na romantyków:)

    PS. Ja też dumny cywil:)

  17. "Przyszło mię do łba..."

    A może do opisu ludzkich intencji i wynikających z nich zachowań należy stosować zasadę nieoznaczoności.
    Im opis zachowań dokładniejszy - więcej zdarzeń, faktów- tym obraz prawdziwych intencji, znanych tylko obiektowi opisywanemu, bardziej rozmazany? Może dlatego, np. w przypadku Jaruzelskiego, jego sympatycy i wrogowie wybierają tylko niektóre fakty, by wyraźniej określić jego intencje?

    2007-05-29 14:55Ciekawski046
  18. zaproszenie.

    @ Autor,

    prosili Państwo o informację, kiedy mój tekst będzie gotowy... A więc zapraszam. I będę bardzo wdzięczny za uwagi. :-)

    Dziękuję.

Wraz z Józefem Dajczgewandem prowadzę blog Planeta Terra (adres w linkach). Tu tylko zostawiam informację, żeby ludzie wiedzieli z kim dyskutują i niektóre teksty (autorami jestesmy my dwoje). Ale całość pod wskazanym linkiem.

archiwum postów »

Pn Wt Śr Cz Pt So Nd




1 2 3
4 5 6 7 8 9 10
11 12 13 14 15 16 17
18 19 20 21 22 23 24
25 26 27 28 29 30

polecam blogi »

filmemBarbarzyńca w Pałacu Kryształowym
*andy*serendipity
Joanna LichockaPamiętnik nieregularny
nameste0 tolerancji
Wojciech SadurskiDaleko blisko
Krzysztof LeskiTylko po co?
Jacek Ka.Salonowe poglądy, salonowe partie, salonowy sejm...
Maciek SonikZainstaluj sobie listę postów!
AzraelAzrael - po stronie prawdy
Igła-Tymotej Mychajło MelechowKu Donowi czajki dążą

JD